niedziela, 3 października 2021

UFO "Force It" (1975 / reedycja 2021)



 

UFO
"Force It"
(Chrysalis)

*****




Wywodzę się z epoki, w której wszyscy czapkowali Deep Purple, Led Zeppelin, Queen czy właśnie UFO. I niektórym obecnie trudno będzie uwierzyć, iż UFO w latach siedemdziesiątych należeli do ścisłej czołówki mocniejszego rocka, ale to przecież nie mój problem.
Trwa reedycyjne pasmo wytwórni Chrysalis. Mowa o albumach po kosmicznej już erze grupy, tej z Mickiem Boltonem w roli gitarzysty (sami UFO twierdzą, że za tamtego czasów nie potrafili jeszcze grać. Hmmm...), kiedy w jego miejscu pojawił się młodziutki i świeżo przetransferowany z niemieckich Scorpions, Michael Schenker. Jak się później okazało, muzyk o niemal mistycznych umiejętnościach, prawdziwa okrasa "Niezidentyfikowanych", choć przecież wszyscy pozostali też nie od macochy.
Po niedawnym "Phenomenon", teraz "Force It". Wielokrotnie w moim nawiedzonym studio sięgałem po ten album. Najpierw z najwcześniejszej edycji - wytwórni BGO, później z lepiej brzmiącego remasteru, a od dziś nie ośmielę się uniknąć właśnie wydanej podwójnej edycji, na dobitkę przyprawionej dużą ilością równie efektownego kolorowego papieru.

Pierwszy dysk - podstawowy album + jeden b'side - utwór "A Million Miles". Dysk drugi stanowi za zapis koncertu z Record Plant w Los Angeles z 1975 roku, a więc z trasy promującej "Force It". Nie jest to co prawda występ nieporównanie lepiej skrojonego garnituru "Strangers In The Night", jednego z dziesięciu najlepszych płytowych żywców wszech czasów, ale jak najbardziej uczciwie objawia ówczesne możliwości grupy. Jeden z pierwszych i wciąż jeszcze niewinnych podbojów Ameryki, szukanie na Nowym Lądzie własnego miejsca, co eksplodowało przecież przy pożegnalnej trasie Schenkera, zapisanej na wspomnianym już "Strangers In The Night". Inna sprawa, LosAngeles'owe "The Record Plant, będące filią tyciu starszego nowojorskiego studia nagraniowo-koncertowego, nie miało płuc ogromnej hali, wszak miejsce to utworzono z myślą o okazjonalnych, raczej kameralnych występach, oraz przede wszystkim o realizowaniu albumów. A tych trochę było, m.in. Boston "Boston", Black Sabbath "Vol. 4", Guns N' Roses "Appetite For Destruction", Judas Priest "Turbo" czy Fleetwood Mac "Mirage". I historia wciąż się nie domyka.
"Force It" to czwarty studio album, wyprodukowany przez basistę Ten Years After, Leo Lyonsa, choć na albumie pojawił się jeszcze jeden TenYearsAfter'owiec - Chick Churchill. Jak przystało na jego klawiszowe referencje, pograł tu i ówdzie na elektrycznym pianinie.
Intrygująca okładka. Szczególnie trapiąca młodego człowieka, który w dobie sprzed internetu, jako czternastolatek (tyle miałem, gdy wpadło mi w ręce) dumał nad aktem seksualnym, forsowanym w łazienkowej suchej wannie i pod równie dezaktywną słuchawką prysznicową. Bliżej seksualnie nieokreślona parka wzbudzała sporo zastanowień, wszak okładkowe zdjęcie pozostawiało celowe niedopowiedzenie - czyżby on i ona, a może on i on? Nie kupujcie wersji USA, z zamgloną okładką. W czasach Wawrzynkowych nikt jej nie chciał, pomimo iż "amerykańce" teoretycznie lepiej brzmiały.
Skoro wspomniałem już o konweniującym mi, a i w kategoriach ogólnych wzorcowym live'albumie "Strangers In The Night", nie sposób nie dostrzec, iż kanwą dla niego była nieco ponad połowa kompozycji z "Force It" - utwory "Let It Roll", "Shoot Shoot", "Out In The Street", "Mother Mary" oraz "This Kids". A przecież tylko żal, że podobnej łaski nie dostąpiły "High Flyer" czy "Too Much Of Nothing". No tak, ale wówczas, zamiast repertuarowego przeglądu, mielibyśmy "Force It Live".
Powszechnie uważa się, że schodami do nieba lub dymem na wodzie dla UFO, było ich "Doctor Doctor", jednak kompletnie nie widzę różnicy pomiędzy tamtego atutami, a obecnymi tu "Let It Roll" bądź "High Flyer". Według mnie to także widoki z góry najwyższej.
Otwierające całość "Let It Roll", to istny heavy metal połowy 70's. Pełne dynamitu śpiewanie Phila Mogga, idealnie zazębiające się z kaskadą gitarowo-perkusyjnej sekcji, no i to cudowne spowolnienie rytmu w środku piosenki. Schenker zagrał tu śpiewająco. Gruba ryba na sześciostrunowych wodach, a przecież to dopiero pierwsza kompozycja. Tort dopiero wjeżdża. Po chwili przebojowe "Shoot Shoot". Kolejny power rock, prosty, komunikatywny numer, dobrze znany moim rodakom, szczególnie nabywcom Tonpress'owskiego singla, wydanego gdzieś pod koniec Gierka. A potem "High Flyer". Cóż za poezja smaku. Niemal mistyczne serenade killer, ze zniewalająco grającym Schenkerem. Jego intuicyjność do śpiewnych gitarowych solówek przeszła tu najśmielsze oczekiwania. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten kawałek (gdzieś w okolicach 1979 roku) wzrosła we mnie fala szczęścia i już wtedy zrozumiałem, że palenie trawy niepotrzebne. Tak grającego Schenkera mamy tu jeszcze trochę. Choćby, w "Between The Walls", dokooptowanym do finałowego i ogólnie przecież zadziornego "This Kids". Kolejna genialna rzecz. Połączenie wielu czynników, z których wykluł się prawdziwy archipelag przyjemności. Rasowy hard rock, plus szczypta rock'n'rolla, które po czterech minutach oddają pola progrockowej psychodelii, w której główne wianki plecie rozmarzony, lecz żaden laluś, a prawdziwy potwór z bagien - Michael Schenker. Jego grze na pewno przysłuchiwali się młodziutcy wówczas Nick Barrett czy Steve Rothery. Bo to nie jest tak, że w te klocki jedynie dobrzy byli Steve Hackett lub Andy Latimer. Pana Michała gitarowe wprawki stanowiły za prawdziwe ozdoby, nie tylko tej zresztą płyty, pomimo iż jako nastolatek darłem szaty głównie za sprawą głosu Phila Mogga. Mogłem go słuchać godzinami. Uważałem facia za o wiele lepszego od wielu innych plujących w mikrofon gigantów, których nazwisk teraz oszczędzę, ponieważ nadal ich lubię, lubią ich też Szanowni Państwo, a i kocha świat, natomiast mnie oponentów, a nawet wrogów, zdecydowanie dość.
Świetnie, że wznawiane są te najlepsze płyty UFO. Niech passa trwa. Niekoniecznie tylko do na złoto obramowanego "Strangers In The Night". Ja poszedłbym nawet dalej. Kilka kolejnych po nim albumów, pomimo braku Schenkera, wciąż jest całkiem całkiem. I nie ma dla kogo ich oszczędzać. Wydawać, publikować, nie marudzić, nie zwlekać, dopóki wciąż żyją ludzie, których ten temat grzeje lub przynajmniej ździebko interesuje. Za dziesięć/piętnaście lat na tę muzykę obecna gówniażerka jedynie splunie, więc ewentualne kolejne jej reedycje pokryje kurz zapomnienia. Zostawmy smarkaczom ich rap oraz parę innych ułomności tego świata.

a.m.