sobota, 23 października 2021

JAY MILES "9 Hours" (2005) / NOVAK "Forever Endeavour" (2005) / GREENHOUZE "Greenhouze" (2005) / METROPOLIS "The Power Of The Night" (1999) - wszystkie MTM Music

Ponudzę jeszcze trochę o MTM Music. Jeśli kogoś temat wprawia w ziew, zawsze można wbić w któryś z dziesiątków innych tekstów, jakie dotąd zamieściłem.
Dzisiaj o jednoalbumowcach, czyli epizodyczne historie skazanych na zapomnienie.

JAY MILES "9 Hours" (2005)
Na początek "9 Hours" - jedyny album szwajcarskiego AOR'owca (ponoć był jeszcze "Steamtrain", jednak nic o nim nie wiadomo), Jaya Milesa, który za swą ojczyznę wybrał Stany Zjednoczone. Muzyk osiadł na Nowym Lądzie mając 28 lat, ponieważ lubił tamtejszego rocka, a swą decyzją chciał się także dopasować do jego realiów, czyli w muzycznym znaczeniu znaturalizować. Jay dysponował dobrym, mocnym głosem, skupiał też wokół siebie markowych muzyków, z którymi nic, tylko podbijać świat. A, że wyszło inaczej ...
Moje CD to skromnie wydana wersja promo, a więc ładnie opakowany bezinformacyjny Tidal lub Spotify, tyle, że jednak na fizycznym nośniku. Zero treści, kto, co, na czym gra, produkuje czy inżynieruje. I tylko wielka szkoda, że tak na promówkach wówczas traktowano dziennikarzy/radiowców, którzy w nieinternetowej rzeczywistości, zamiast sypnąć w przekazach cennymi informacjami, mieli do dyspozycji jedynie samą muzykę oraz tytuły piosenek.
Z dociekliwości wiem, że na polu tej płyty gitary obsługiwali Steve Lukather oraz Michael Thompson, co już wbija ją w poczet ponadprzeciętnej atrakcyjności. Niestety "9 Hours" nie odniosło żadnego sukcesu. Listy przebojów milczały, natomiast rockowe encyklopedie hasła "Jay Miles" do dzisiaj nie uwzględniają.

Na promujące single MTM Music wybrało "Everlasting Love", "Still Believe In Love" oraz "Safe", ja zaś postawiłbym na balladę "I Don't Want To Hold You" oraz żywsze nieco "Lonely", pomimo iż cała płyta wydaje się nieskazitelnie okay. Niewybitna, nie na miarę potęg Toto czy Foreigner, a jednak to bezapelacyjnie klasowy AOR/melodic rock, który w mojej radiostacji zawsze miałby drzwi otwarte.



NOVAK "Forever Endeavour" (2005)
Pod polsko brzmiącym Novak, ukrywał się wokalista House Of Shakira, Andreas Novak. Ani on, ani jego dłuższa stażem grupa, nigdy nie zawojowali światem. Największym zainteresowaniem obie ekipy cieszyły się w chłonnej na sztukę Japonii, no ale w tamtych rejonach to norma. Japończycy uwielbiają rocka w każdej postaci. To kraj i ląd absolutnie specyficzny, który nawet w dobie strumieni wciąż preferuje fizyczne nośniki, stanowiące circa dziewięćdziesiąt procent udziałów na rynku sprzedaży muzyki. Gdyby cały świat postępował wedle kodeksu tych największych na naszym globie pracusiów, być może nie byłoby pod wieloma względami - głównie artystycznymi oraz moralnymi - aż tak, i tu przepraszam za mój brak wstrzemięźliwości, chujowo.

Zespół Novak należał do świata melodyjnego rocka, jednak uprawiał tę dziedziną sztuki dość specyficznie, nie dając się łatwo skategoryzować. Polecam zadanie sobie trudu, zdobycie tej płyty i uczciwe w nią zaangażowanie, a wiele piosenek wynagrodzi nasze zaufanie. Dla mnie najlepszymi "How Does It Feel", "By Your Side" oraz zamykająca całość ballada "Gates Of Defeat". Oczywiście, można pokusić się na edycję japońską, z jednym extra utworem, lecz na początek, jestem przekonany, wystarczy podstawowa dwunastka.
Płytę wzbogaca spory pakiet niezłych gości, m.in. uznani gitarzyści: Tommy Denander czy Daniel Palmqvist, ale też perkusista oraz klawiszowiec Daniel Flores, który tutaj jednocześnie pełnił rolę albumowego producenta.
Nieoczywisty, pełen niespodzianek, a nawet różnych trików album, świetna zabawa dla wymagających. Warto.


GREENHOUZE "Greenhouze" (2005)
Nastrojowe, klimatyczne AOR, zbudowane wokół przepastnych klawiszy oraz chyba celowo przytłumionych gitar. Płyta wydana tylko na terytoriach Niemiec oraz Japonii. Jedyny album tych lekkich hardrockowców, z którego ledwie jedno nagranie zaprezentowałem w swoim nawiedzonym w lutym 2012 roku. I dobrze, że udało się choć tyle, albowiem nie brakuje w mej chałupie płyt, które kiszę od wieloleci, a na które wciąż nie znalazłem choćby chwili.
Greenhouze to w sumie duet, acz wspomagany przez licznych sidemanów. Na czele niejaki Solli, czyli Hans Olav Solli - wokalista norweskich Sons Of Angels, ale znamy go też jako rock-śpiewaka z drugiej płyty grupy 21 Guns, a więc z zespołu dowodzonego przez ThinLizzy'owskiego Scotta Gorhama. Partnerem Solliego w Greenhouze był Lars Levin - wieloinstrumentalista, pod wieloma muzyczno-kompozytorskimi aspektami niezwykle uzdolniona postać.
Ależ szkoda, że panowie machnęli tylko jeden album. Sądzę, że przy trzecim rozwaliliby planetę. Mieli ogromny potencjał, co wyczuwało się już od inicjującego "The Point". Rozmarzony, niemal terapeutycznie brzmiący numer, mający w sobie coś z atmosfery "Miami Vice". Było to granie w duchu eleganckich Mike+The Mechanics, chwilami wolniejszych Stage Dolls, Strangeways, a nawet Mr. Mister. Kolejną równie udaną tu nastrojową petardą okazało się "Everything", jednak nie lekceważyłbym pozostałej reszty.


METROPOLIS "The Power Of The Night" (1999)
Na koniec moje oczko w głowie. Album, który ubóstwiam, i który uważam za jeden z klejnotów melodyjnego rocka. Muzyka wytrawna, bogata, przestrzenna i perfekcyjnie dopracowana, w niczym nieustępująca najlepszym dokonaniom Toto, Mr. Mister, Journey i tym podobnym ekipom.
Jedyny album Kanadyjczyków, choć niejedyne dzieło w muzycznej historii obu panów, a więc co już się wyjaśniło - duetu, tworzonego przez wokalistę i basistę - Petera Fredette, oraz gitarzystę, klawiszowca, perkusistę, a i albumowego producenta - Stana Meissnera.
W swoim czasie, gdy byłem jeszcze niedoświadczonym radiowcem, niewierzącym w moc moich lokalnych radiorozgłośni, z których sygnał ledwie roznosił się do rogatek Poznania, dumałem po cichu, a może się zbiorę i wyślę ten materiał takiemu Niedźwieckiemu? Facet na bank nie miał okazji poznać, za to jego zna cała Polska, może zagra i spopularyzuje zjawisko. Szybko mi jednak przeszło. Pomyślałem, chrzanić, nie będę poświęcać moich odkryć na wytłuszczanie nazwisk warszawskim panom mądralińskim, którym i tak przesadnie wszyscy wazelinują. Nie poszło więc pocztą Metropolis, nie poszło żadne inne moje wykopalisko na poczet sukcesów lektyką noszonej Trójki czy jakiejkolwiek innej ogólnopolskiej rozgłośni. I dobrze, niech grają te swoje smoothdżeziki, a za debest niech słusznie uchodzi moje Nawiedzone. Jedynym odstępstwem okazał się Tomek Beksiński. Wielbiony przeze mnie radiowiec, jakiego szczerym uczuciem cenię i ceniłem od zawsze. Tylko jemu wysłałem - nie zachowując nawet egzemplarza dla siebie - grupę Love Club, a także dzięki dwóm rozmowom telefonicznym zaraziłem płytą Tiamat "Wildhoney". Przy czym, z dumą zaznaczę, iż Beksiu wszystko powyższe u siebie zaprezentował i nawet podziękę dostałem - natomiast przyjęcia forsy za amerykańskie CD, niemal kompletnie anonimowej grupy Love Club, odmówiłem. Ale hola hola, bo oto nieźle odjechałem od tematu. Miało być o Metropolis.

No więc, płyta fantastyczna. Każdy meloman AORu musi po nią sięgnąć. Po prostu musi. Trzeba mieć na półce kawałki "Never Look Back", "Wild And Blue" czy wykorzystane w jednym z epizodów "Piątku trzynastego" - "The Darkest Side Of The Night". Że o tytułowej power balladzie - "The Power Of The Night" - tylko napomknę, wszak nie kochać to grzech. 


P.S. Jeśli Szanowni Państwo zechcecie, chętnie temat pociągnę. Do omówienia jeszcze wiele MTM'ów.

a.m.