NORWAY
"Rising Up From The Ashes"
(MTM Music)
Ostatnio co nieco się nie zgadza. Na amerykańsko ochrzczeni Houston, de facto są Szwedami, choć ich nowa płyta na szczęście nieskuta lodem, a na dobitkę pragnę właśnie przywołać amerykańską, z New Jersey ekipę, zwaną z nordycka Norway. Na szczęście to też gorące granie, więc nie chwytajmy za kalesony.
Wciąż tkwię w archiwach MTM. Wygrzebuję lubiane albumy, o których obecny świat ma podobne pojęcie, co ja o budowie mostów.
Nieprzepastna grupy historia, ledwie trzy albumy, do tego trochę niełaskawy los - tak w skrócie można spointować klawiszowo-gitarowych Norway.
Zaczęli w 1985 roku, a więc w glorii chwały czasach dla lekkiego metalu, próbując wbić się pomiędzy wyczyny mocarzy gatunku, typu Foreigner, Journey, Survivor bądź REO Speedwagon. Ich albumowy debiut "Night Dreams", umiarkowanie spodobał się w melodic'rockowych kręgach Europy, pomimo iż ziomale Amerykanie nie mieli o jego istnieniu bladego pojęcia. Fakt, płyta mocno cierpiała na niedostatki produkcyjne, ale mimo wszystko powiewała sztandarem nadziei na przyszłość. Kiedyś trochę nią rozczarowany wypuściłem z rąk, a teraz jej odzyskanie to już nie taki chleb powszedni.
Skromny sukces "Night Dreams" doprowadził do zainteresowania zespołem przez mocny w latach dziewięćdziesiątych label Now & Then Records, który zresztą chwilę później został wchłonięty przez obecnego już dziś giganta Frontiers Records. To tam właśnie pod koniec 1999 roku powstawał ich drugi album - "Arrival" (ten na szczęście posiadam). Dużo atrakcyjniejszy, zarówno pod względem repertuaru jak i produkcji. Ta nagrywana pomiędzy Anglią a Stanami płyta, wreszcie dotarła na sklepowe półki amerykańskie, pomimo iż znowu Norway sprzedawali się głównie w wybranych punktach Europy oraz chłonnej na muzykę Japonii. Potem nastąpiło kilka lat przerwy oraz istotne przetasowanie personalne - grupę opuścił wokalista i klawiszowiec Glenn Pierson, a w jego miejscu pojawił się legitymizujący identycznymi umiejętnościami Dave Baldwin. Styl i ambicje Norway pozostały niezachwiane, ich jedyny, jak się okazało album dla MTM - "Rising Up From The Ashes" - tryskał refrenami, rzetelnym warsztatem i podobnie, co "Arrival", skrzętnie dbałą realizacją, pomimo iż tradycyjnie na rynku przepadł z kretesem, niczym upuszczone mydło do szalejącej nurtem rzeki.
Przed chwilą nastąpiła mowa o kolejnym udanym łupie MTM. Firmy, którą z łezką wspomnień, jak zauważyliście, lubię raz po raz przywoływać.
P.S. Za ciekawostkę niech posłuży wiadomość o powrocie do Norway dawnego wokalisty, Glenna Piersona, a także zapewnienie o wzmożeniu aktywności grupy, która wzięła się za remasterowanie dawnych nagrań, na razie z myślą o płycie kompilacyjnej, na której jednak też ma być coś nowego.
a.m.