wtorek, 28 grudnia 2021

NESTOR "Kids In A Ghost Town" (2021)


 

 

 

 

NESTOR
"Kids In A Ghost Town"
(Nestor Prestor Music Group)

*****

Rok 2021 coraz szybciej domyka wrota. W zasadzie wszystko już wiemy, całość podsumowana, czy zatem czekając na nowy rozdział aby o czymś nie zapomnieliśmy? Spójrzcie, bo oto przybywa niedobitek. Dopływa tratwą marzeń. Z nieco ponad czterdziestoma minutami muzyki. Niekiedy tak porywającej, że wyrwie niejedno serce zaangażowanemu wielbicielowi melodyjnego rocka.
Nestor "Kids In A Ghost Town" - cóż za płyta! To ta, o której w ostatniej audycji ledwie napomknąłem, a którą ostatnio dopadł potężny socialmedialny szum. Wszystkie melodicrockowe strony dosłownie oszalały. Oszalałem i ja. Nie pozostawiając jednej suchej nitki.
Nestor najpierw uroczo, trochę jakby niewinnie się przedstawili, po czym poszło drogą pantoflową, od fana do fana, aż się zakotłowało, w czego konsekwencji szybko zabrakło w magazynie płyt. Pierwsza partia rozeszła się z siłą wodospadu, acz niemal równie błyskawicznie dotarła druga, pomimo iż na tę chwilę nikt nie wie, na jak długo wystarczy.
Nieopisywani przez prasę, nienamaszczani przez tuzów rocka, przybyli znikąd, jednak od razu mocno przywalili. Tak, że z wrażenia wzdrgnęły wszystkie katedralne dzwony. A przecież chwilę wcześniej nikt ich nie zechciał. Muzycy musieli te czterdzieści dwie minuty, najpiękniejszego klawiszowo-gitarowego grania, wydać własnym sumptem. I wydali. Oj, już teraz czuję, jak szefostwo Frontiers Records wbija zęby w ścianę. Przegapili coś tak niebywałego. Niesamowite. Ostatnimi czasy do swej stajni pościągali nazbyt wiele przeciętniactwa, a przeoczyli taki zespół! I że też żadni skauci im tego nie namierzyli, jak i dobre prorocze sny, które też wzięły wolne. To się porobiło. Jeśli tej płyty szybko nie zlicencjonuje jakiś potentat, za moment rzecz doczeka statusu Świętego Graala AORu. Album stanie się obiektem westchnień, za który spóźnialscy zapłacą krocie. Spieszcie, nie zwlekajcie. Znam serca fanów takiego grania. Sam jestem tego niewolnikiem. Gdy tylko wiem o istnieniu takiej potęgi nie zasnę, jeśli nie postawię na półce.

"Kids In A Ghost Town" to prawdziwa oda do AOR/melodyjnego rocka, jakiej nie było w całym 2021 roku. Pomimo kilku potężnych albumów, jak choćby Cruzh "Tropical Thunder" czy W.E.T. "Retransmission".
Dacie wiarę, że spośród jedenastu dostępnych na "Kids In A Ghost Town" tytułów, nie znajdziemy nawet jednego ze słowem "love"? To stawia Nestor z dala od przytulasów. Żadne z nich ulepki, acz prawdą, iż dysponują tylko jedną gitarą. Fakt, dwojącą i trojącą, ale to tylko jedne sześć strun w tym bandycko dobrym teamie. Do tego obowiązkowe i przylegające jak małpka do kataryniarza bas, perkusja oraz nietuzinkowe, eleganckie delikatne klawisze. Takie raczej akcentujące, nie siłowo napierające. Zresztą, wszyscy muzycy postanowili tu grać, nie walić. Jest zatem szykownie, jak na muzykę, którą w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym zapewne zakotwiczono by w dziale "hard'n'heavy". Ach, no i najważniejsze - głos. Bez jego lubianej barwy, cała instrumentalna robota byłaby na nic. Tobias Gustavsson - w sumie żaden twardziel, ale już jest w moim sercu. Dopasował się oktawami do tej muzyki, jak nikt. Do muzyki, w której nastąpiła reaktywacja przyjaźni z uśmiechniętym lekkim metalem środka lat osiemdziesiątych. To taki rodzaj rocka występujący pod egidą kalifornijskiego słońca, pomimo iż w tym konkretnym przypadku przybywającego z zaśnieżonej i zmrożonej Szwecji. Jeszcze produkcja. Jakże dobra, dopieszczona, selektywna, ciepła i przestrzenna. Zupełnie jak z tamtej epoki, kiedy przykładano się do niej w najdrobniejszych szczegółach. Nie usłyszymy żadnego kanciatego chałupnictwa. Całość tętni życiem niczym radocha w parku rozrywki. Jak oni tego dokonali?
Nestor to ekipa, którą w 1989 roku założyła grupa przyjaciół w malutkim Falköping, z myślą o podboju świata, co do tej pory snuło się tylko w marzeniach całego tego kwintetu. Kwintetu, z jakże przyjemnym i chyba na celowo obciachowym wizerunkiem - spójrzcie na okładkę. Czy nie chcielibyście ich poczuć ze sceny? Ja już nie mogę doczekać tej chwili.
A muzyka? Oszalejecie, jestem absolutnie przekonany. Cóż za genialne granie! Nogi nie ustają przy tytułowym "Kids In A Ghost Town" czy "Perfect 10 (Eyes Like Demi Moore)", "Firesign", "On The Run" albo "1989". A przecież mamy jeszcze ballady. Aż trzy. Wszystkie obłędne - "It Ain't Me", "We Are Not Ok" oraz zaśpiewana w duecie z ikoną lat 80's - Samanthą Fox - "Tomorrow". A to, że Samantha daje radę, przekonałem się przed paroma laty na jej koncercie. Jednak tak dobrze, jak w "Tomorrow", dawno nie zabrzmiała.
Ta muzyka jest jak upragniona latarnia morska. Warto jak najszybciej dobić brzegu.
Bardzo chciałbym tego wszystkiego posłuchać na żywo. Dotknąć, wciągnąć przez nos, sztachnąć potem dochodzącym ze sceny i nareszcie oberwać upragnionymi decybelami. I nie namawiajcie Nawiedzonego na żadne smutne koncerty, bo w obecnej zacovidowanej rzeczywistości nie mam ochoty na żadne pseudo alternatywne prowincjonalia.
"Kids In A Ghost Town" to widok z góry najwyższej. Narastająca falo szczęścia trwaj!

P.S. Płyta dojechała pod choinkę. Mój Tomcio wymiata. Ostatnio dokonuje czynów chwalebnych, niekiedy wręcz niemożliwych. Marzyłem od dobrych kilku tygodni, nie mogłem namierzyć, choć podobno moi rodacy godnie zareagowali i już płytę da się gdzieniegdzie kupić. I bardzo dobrze, tak trzymać. Niech zasili każde gustowne rodzinne gniazdo. 

P.S.2. W albumowej przedmowie przeczytamy: "Naszą misją przywrócić chwałę rocka, aby chronić jego dziedzictwo i ponownie wymyślić należną mu ikonografię. Chcemy być aktualni, grając szybko i głośno, jak tylko potrafimy".

P.S.3. Chciałbym, by już była niedziela. Upragniona. Nie mogę doczekać wspólnie spędzonego czasu z tą muzyką, z Szanownym Państwem. Posłuchamy jej tak, by sąsiedzi walili do drzwi.

a.m.


poniedziałek, 27 grudnia 2021

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 26/27 grudnia 2021 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań









"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, 26/27 grudnia 2021 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

Z wczoraj na dzisiaj na moim fm tylko tegoroczne produkcje. Całość dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze. Dużo pograłem, ponawijałem, porealizowałem. Jak zawsze przemiło było się z Szanownym Państwem spotkać. Dziękuję.
Bądźcie zdrowi. Do usłyszenia w nowym roku ...

YES "The Quest" (2021)
- The Ice Bridge
a) Eyes East
b) Race Against Time
c) Interaction

CARAVAN "It's None Of Your Business" (2021)
- Ready Or Not
- There Is You
- Every Precious Little Thing

MSG "Immortal" (2021)
- Sail The Darkness - {śpiew RONNIE ROMERO}
- Sangria Morte - {śpiew JOE LYNN TURNER}

ACCEPT "Too Mean To Die" (2021)
- No Ones Master

RONNIE ATKINS "One Shot" (2021)
- One Shot
- I Prophesize

LADY PANK "LP 40" (2021) - z racji kolejnych fochów odtwarzacza, nie zagrała "Ameryka"
- Zostań Ze Mną
- Drzewa

JOHN DIVA AND THE ROCKETS OF LOVE "American Amadeus" (2021)
- American Amadeus

CROWDED HOUSE "Dreamers Are Waiting" (2021)
- Playing With Fire
- Goodnight Everyone
- Start Of Something

THE NIGHT FLIGHT ORCHESTRA "Aeromantic II" (2021)
- Amber Through A Window
- Moonlit Skies

BLACKMORE'S NIGHT "Nature's Light" (2021)
- Once Upon December
- Der Letzte Musketier
- Second Element

CRUZH "Tropical Thunder" (2021)
- We Go Together
- New York Nights

W.E.T. "Retransmission" (2021) - na tym albumie grupa podpisała się wyjątkowo jako "WET", choć to przez cały czas "W.E.T.".
- You Better Believe It
- How Do I Know

QUINN SULLIVAN "Wide Awake" (2021)
- In A World Without You
- She's Gone (& She Ain't Coming Back)

MANIC STREET PREACHERS "The Ultra Vivid Lament" (2021)
- Afterending

TEXAS "Hi" (2021)
- Hi
plus fragment/ciekawostka tego samego "Hi" w wersji z featuring WU TANG CLAN

THE DOOBIE BROTHERS "Liberté" (2021)
- Cannonball

THUNDER "All The Right Noises" (2021)
- The Fires That Roar - {tylko w wersji Deluxe 2 CD Expanded Edition}

DURAN DURAN "Future Past" (2021)
- Nothing Less
- Laughing Boy

GARY HUGHES "Waterside" (2021)
- Video Show

NITRATE "Renegade" (2021)
- Why Can't You Feel My Love



Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


niedziela, 26 grudnia 2021

słyszymy się o 22-giej

Świętowanie dobiega końca, a na deser Nawiedzone Studio. Zapraszam na dzisiejsze wydanie. Żadnych eksperymentów, jedynie celujące fragmenty z parunastu wyjątkowo dobrych tegorocznych płyt. Być może też nawet coś spoza nich, lecz tego obiecać nie potrafię.
Do usłyszenia o 22-giej na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

a.m.

piątek, 24 grudnia 2021

święta nastały

Święta, jak każdego roku takie same. Od kilku dni słyszę: nie jedz, to na święta. -- Od jutra będzie chodziło: no jedz, bo się zmarnuje.

Zawiesiłem w oknie podświetlane gwiazdki, prezenty spakowałem, słyszę, że lodówka wraz z piekarnikiem od ciężaru słaniają się na nogach, Zuleczka merda ogonem, choć połowę dnia lubi przespać, a u mnie na gramofonie sączy się gierkowy winyl Polskich Nagrań "Diana". Pamiętacie Flying Saucers? To byli tacy pod Amerykę rockabilly/rockandrollowi Brytyjczycy. Nieźle im szło. Nie są to obowiązkowe na dziś kristmasy, ale jakoś konweniuje mi takie granie. Kolęd nasłuchałem się w telewizyjnych reklamach, wystarczy. Czas rozpalić ogień.

Zawsze coś na ostatnią chwilę zabraknie - makaron. Na szczęście sklep jeszcze czynny. Panie już nerwowo na mopach, by wraz z wybiciem trzynastej dyl do chałupy. Oj, biedne kobieciny. Wszystko na ich głowie, a tu jeszcze od rana szef do roboty zagania.

Po podwyżkach prądu, od nowego roku trza będzie przejść na unplugged. Czyli na muzykowanie plemienne lub plumplające, takie bez gazu, bowiem ten też w górę. Takie rządowe prezenty pod choinkę - z opcją "teraz nie płacisz", za to od pierwszego stycznia się nie pozbierasz. A styczeń zapowiada się uroczyście - na długo, szaro, zimno i cenowo nieprzystępnie. Dzisiaj jednak radujmy się, idą święta, czas na uśmiech, a i więcej pokory. To ostatnie przyszło w jednych z przedwczorajszych życzeń od pewnego pana życzliwego.

Tomku Nosferatu Beksiński, pamiętam o Tobie. To już dwadzieścia dwa lata. Zawsze myślę. I tego każdego dwudziestego czwartego grudnia, i każdego marca, lipca czy innego października.

W najbliższym Nawiedzonym głównie najlepsze kawałki 2021 roku. Żadne podsumowania, a po prostu najgustowniejsze wycinki z parunastu wspaniałych tegorocznych albumów.

Macie dużo, a może za dużo żarcia? Podzielcie się z jakimś napotkanym biedakiem. Ale tym, co najlepsze, nie tym co z zakalcem. Kubek gorącego barszczu, jakiś pieróg z kapustą lub grzybami, odrobina karpia, a i piernika na osłodę. Tak nakazuje każde dobre serce. Mądre księgi do tego niepotrzebne. To się wie.
Wesołych Świąt!

a.m.


poniedziałek, 20 grudnia 2021

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 19/20 grudnia 2021 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań








"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, 19/20 grudnia 2021 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

Przedostatnie w tym roku Nawiedzone Studio pod opatrznością dobrych emocji oraz nieprzeskakującego cd-playera. Doceniam szlachetny gest najważniejszego urządzenia w mym cotygodniowym punkcie dowodzenia. Jakże miłe, iż na ten jeden raz odpuścił Nawiedzonemu niewyspowiadane grzechy oraz inne złe uczynki.
Zawsze najważniejszy pierwszy numer. Od niego wszystko zależy. To on kreuje nastrój i rozdaje karty. Zależało mi na ładnym początku, więc wymyśliłem sobie, że sugestywnie poPinkFloyduje RayWilson'owy gitarzysta Ali Ferguson. Kiedyś prezentowałem ten album, ale dopiero wczorajszy z niego serw wzbudził podziw. A nawet, obok mego nosa przeleciały ze trzy zachwyty. Wszystko więc zależy od miejsca i czasu. Niepierwszy raz przychodzi mi się o tym przekonać.
Tej ładnej muzyczki całkiem sporo. Pokolędowali Blackmore's Night oraz Queen, zaś nastrój świąt, w niekolędowej dziedzinie, dzielnie podtrzymał Louis Armstrong. Zresztą, "What A Wonderful World", które znam od zawsze, dopiero od dwóch lat tak rzetelnie trzyma się mego mięśnia sercowego. A to za sprawą miłych wspomnień, jakimi przedświąteczne chwile z moją english-grupą, kiedy to w dwa tysiące dziewiętnastym chóralnie śpiewaliśmy tego Armstronga, włącznie z naszą przefajną lektorką. 

60-tkę szefa Royal Hunt, Andre Andersena, celebrowaliśmy z japońskiego kompaktu "On The Mission 2002", wydanego w dwa tysiące trzecim. Dwa kawałki, dwóch różnych składów, tego duńskiego, choć najczęściej jednak amerykańsko-duńskiego symfonik-metalowego zespołu.
Nie jestem chodzącym kalendarium, jednocześnie nie przepadam za słuchaniem muzyki pod dyktando ważnych dat, nazwisk czy wydarzeń, jednak znam wielu, którzy tylko tak praktykują. Najczęściej bywają nimi wszelacy Trójkowicze, bezwzględnie ulegli warszawskim wodzom mikrofonu, latami wychowywani wobec nich w pokorze, zręcznie uklepywani, manipulowani, wreszcie, pozbawiani cech indywidualnych. Jako absolutny słuchacz naturszczyk, wypinam się na tych wszystkich zadzierających nosa bossów, nigdy niemających na mnie najmniejszego oddziaływania. Do całej muzyki doszedłem sam. No, może za wyjątkiem paru peleryn i wampirzastych w szyję wbić, do których przekonująco namawiał Tomek Beksiński. Jedyny wiarygodny oraz z krwi i kości radiowiec. Myślę o Tobie Nosferatu. Bądź pozdrowiony!
Z racji odejścia Terry'ego Uttleya, kilka fantastycznych numerów Smokie. W czasach składu Norman/Silson/Uttley/Spencer innych przecież nie mieli. W "Light Up My Life" mamy dwa tak zwane co-lead vocal - w tym przypadku Chris Norman oraz właśnie Terry Uttley. Terry to ten wyższy głos. Znany zazwyczaj z chórków, jednak tym razem Muzyk pośpiewał z tekstem, zamiast zwyczajowych aaaaa lub uuuuu.
Po jednym kawałku z wciąż gorących albumów The Stranglers, Chrisa De Burgha (ale balladowa petarda z tą Louise Clare Marshall, prawda?) oraz rewelacyjnych The Doobie Brothers. Tych ostatnich dawne dokonania zilustrowałem dwoma kompozycjami z epoki 70's, kiedy bardziej rżnęli rocka w przymierzach z soul/funk, zamiast tego lepiej im wychodzącego, z południa Stanów. Zarąbiste piosenki "What A Fool Believes" oraz "Listen To The Music". Miały stanąć do gardy jeszcze "Long Train Runnin' " oraz "Jesus Is Just Alright", ale jak zawsze złośliwy zegar rozgonił je wszystkie, gasząc mój apetyt.
Byłoby miło, gdyby Słuchacze najlepszej w tym kraju audycji docenili jednorazowy kącik dawnych albumowych licencji radzieckiej Melodii - Chris Rea "On The Beach", The Moody Blues "The Other Side Of Life" oraz powszechnie u nas wielbione The Alan Parsons Project "Gaudi". To ostatnie zręcznie wbiło się w suplement do ubiegłotygodniowego "in memory" wobec Johna Milesa. Spośród wczorajszych trzech numerów, dwa z jego udziałem.
Za socjalizmu były to super istotne tytuły na tym naszym chuderlawym fonograficznym poletku. Spośród niczego, w okowach pustych półek, smutnych sklepowych witryn, pojawienie się takich trzech muzycznych potentatów, tylko rześko przyspieszało przepływ krwioobiegu. Był taki sklep na Piekarach, w którym pewna babeczka dbała o zapychanie gablot licencjami tej ruskiej Melodii, ale i bułgarskiego Balkantonu. Nie trudno domyślić się, że bywałem tam regularnym gościem.
No i to "Gaudi". Płyta, którą uwielbiali wszyscy moi funfle, uwielbiałem rzecz jasna i ja. Album z jak zawsze na bogato odpicowanymi przez Alana Parsonsa piosenkami, w których zwyczajowo wiele dobrych głosów oraz wyważone bogactwo instrumentów. To norma. U Parsonsa nie było miejsca na chybione eksperymenty, dlatego każda płyta powiewająca sztandarem "The Alan Parsons Project", jawiła się mercedesem, ku zazdrości innych auteczek.
Album wyrażał uznanie dla Antonio Gaudiego, katalońskiego architekta, który do dzisiaj zachwyca gotycko-mauretańskimi budowlami. Otwierające całość "La Sagrada Familia", rzecz fantastycznie zaśpiewana przez Johna Milesa, z asystującymi w tle wokalami Erica Woolfsona oraz Chrisa Rainbow, to hołd wobec słynnego kościoła świętej rodziny w Barcelonie. Budowli ponoć wciąż nieukończonej, a będącej dla Barcelony tym, czym dla Rzymu Koloseum, dla Paryża Wieża Eiffla, a dla naszej Warszawy Pałac Kultury. Hmmm, no tak, nawet w takim porównaniu ciągniemy ogony. Zupełnie jak ci nasi futboliści. Jednymi słowy, "Gaudi" to przepiękna płyta, którą najlepiej na CD mieć w domu w dwóch egzemplarzach, na wypadek, gdybyśmy jeden z zachwytu zarżnęli.
A co do "On The Beach" Chrisa Rei. Nigdy nie mogłem pojąć tej rosyjskiej fonetyki, jaka figuruje na okładce sowietskiego winylu. Mnie zawsze uczono, że to Kris Rija, tymczasem u nich wyszło Ri. Ech, z tymi językami różnie bywa. Obecnie zresztą większość ludzi operuje więcej niż jednym językiem, jednak prawdziwą sztuką jest posługiwać się tym, w którym ma się coś do powiedzenia.
The Moody Blues "The Other Side Of Life" to płyta smakująca jak wizyta w loży honorowej. Do teraz mam ten sam radziecki egzemplarz - można sprawdzić. Trzeszczy niemiłosiernie pomimo, iż wizualnie nadal wygląda cacy. Na giełdzie spokojnie opchnąłbym w ramach nówek nierdzewek. Podobało mi się na niej dosłownie wszystko, włącznie z powszechnie odrzucaną rąbanką "Talkin' Talkin'". I do dzisiaj uważam "Di-ode-sajd-of-lajf" za topową produkcję The Moodies.
Co tam jeszcze na tym moim fm? Aaaa, nowości. No jasne. Bez nich przecież nie istnieję. Nie da się żyć przeszłością. Każdy z nas potrzebuje nowej muzyki, podobnie jak rządzący nami dowalenia swemu ludowi drastycznymi podwyżkami cen gazu i prądu wraz z nadchodzącym nowym rokiem. Łapciuchom już wszystko wymyka się spod kontroli, a jeszcze zakutasowali się dranie postanowieniem zmonopolizowania mediów. Doceniajmy więc moi Drodzy niezależność mojej witryny. Jeszcze nieocenzurowanej, choć czy jednak na widelcu, tego nie wiem. Pamiętajcie, w kwestii TVN milczenie oznacza przyzwolenie na kajdany wobec swobody wypowiedzi. Dzisiaj zamkną usta jednego z nadawców, jutro krwawo stłumią każde słowo wolności, a później zakażą słuchania metalu, bo to przecież muzyka Diabła (keep that Metal Heart beating !!!). Na końcu tej drogi powrócimy do dobrze znanych peerelowskich praktyk. Tym pewniej, iż obecna władza to typowe mentalne komuchy, acz dla niepoznaki z różańcem plus książeczką do wieczornych paciorków.
No więc, z tych nowości, choćby Roger Taylor "Outsider" czy lockdownowy live występ Claptona - bez publiczności, acz w obiektywach kamer. Ostatnio kto może wydaje lockdownowe płyty, a mnie marzą się te z nalepką: "unlockdown". -- "The Lady In The Balcony: Lockdown Sessions" wystawia się na współczesne "unplugged II", jednak brakuje mi dawnego gazu oraz uśmiechu. Nawet, jeśli wówczas sprawy dotyczyły m.in. pełnego melancholii "Tears In Heaven". Tutaj też go mamy. Podobnie, jak "Laylę", ale też wiele na pierwszym "Unplugged" nieobecnych piosenek. Obok Claptona fantastyczni muzycy - Chris Stainton, Nathan East oraz Steve Gadd. Czy można o lepszą rekomendację? A można, można. Gdyby tylko cały ten "zaprezerwatyzowany" przed publicznością show nie był taki nudny. Zagrany tak, by niczego nie uszkodzić. Ale okay, mimo wszystko ucieszyła mnie nowa twarz, kapitalnego w 1978 roku "Golden Ring", a i brawo za kończące cały występ trzy numery elektryczne. Wcześniejszych tu czternaście numerów zachwyci raczej miłośników bluesa w najskąpszym odzieniu, jak gdyby świat wciąż działał na naftę, bez kabli i wtyczek, a siłą pociągową zniewolone bydło.
Ponadto 45-lecie Kiss "Destroyer". Genialna, niemal ekstatyczna rzecz. Wciąż uwielbiam. Jedna z topowych płyt, o ile w ogóle ich nie najlepsza. I pewnie obok "Dynasty" faktycznie naj naj naj. Cóż za niesamowita produkcja Boba Ezrina (tego od Alice'a Coopera czy Pink Floyd). Masa chwackich trików i efektów, do tego smyczki, chór dziecięcy, nawet nowojorscy filharmonicy. Możliwości Ezrina najlepiej podziwiać w na PinkFloyd'owsko zagospodarowanej przestrzeni "Detroit Rock City". Mogę tych pięciu minut słuchać nieprzerwanie. Mocno spleciona linia emocji. Z jednej strony osadzono tu hołd i podziw dla muzycznej sceny Detroit, z drugiej zaś opowiedziano historię fana Kiss, który jadąc na ich koncert ginie w wypadku. Jednak cała płyta wymiata. Przy najbliższym spotkaniu nie omieszkam hymnu "Shout It Out Loud", który dla fanów grupy jest istnym eliksirem uwielbienia, ale posłuchamy też estetycznej rozkoszy, czym ballada "Beth". Numer na pianino, gitarę akustyczną, orkiestrę oraz ochrypły głos zespołowego bębniarza. Utwór tak dobry, że początkowo wbity w stronę B singla "Detroit Rock City", z czasem jednak te strony odwróciwszy, by późniejsze edycje tej siedmiocalowej płytki zawierały "Beth" już na stronie A.
Na koniec pozostawiłem klucz pierwszej części ostatniego wydania nawiedzonego - 30-lecie albumu Roxette "Joyride". Okay, być może to nawet nazbyt grzeczna muzyczka, jak na wymagania moich rockowych odbiorców, jednak nigdy nie obiecywałem unikania klasowego pop rocka. Lubię tę płytę i nie mam zamiaru się z tego tłumaczyć. Szkoda, że Marie nie dożyła tej chwili. Zapewne byłaby dumna z najnowszej, arcybogatej trzypłytowej reedycji. Prawdziwej kalorycznej bomby pełnej demówek, live'ów, rarytasów. Jeszcze dosadniej i piękniej brzmi teraz Jej głos. Słucham go z jeszcze większą sympatią, emocją i zaciekawieniem. Ale i także niesamowity Per Gessle, który ewidentnie miał tutaj swoje pięć minut. Być może za dużo sobie nie pośpiewał, lecz w zamian wystawił się na genialnego kompozytora, władającego na pięciolinii nutami, niczym samuraj mieczem. Moja ulubiona piosenka - "Fading Like A Flower (Every Time You Leave)". Tuż za nią "Things Will Never Be The Same". Na trzecim miejscu wszystkie pozostałe. Równo, jak za jednym miecza pociągnięciem.
Współgrające z Sony Music krajowe MJM wydało to u nas w epoce na winylu, ale jak wiecie, ten w stosunku do kompaktu okrojono o trzy nagrania. Nie tylko to wydanie. Wszystkie tamte winyle. Wraz z pojawieniem się właśnie nowej edycji CD, ukazał się kolejny winyl, jednak nie wiem, czy dwunasto- czy może już jednak piętnastoutworowy. Sprawdźcie proszę sami. Ja jednak pozostanę przy kompakcie.
Dobrych świąt życzę!
Do usłyszenia ...

 

ALI FERGUSON "A Sequence Of Moments" (2015)
- Out Of The Dark

QUEEN + DAVID BOWIE "Under Pressure" (1999) MAXI CD
QUEEN - Thank God It's Christmas - {non-album track, 1984}

ROYAL HUNT "On The Mission 2002" (2003) kompilacja tylko na Japonię
- Epilogue - {oryginalnie na albumie "Clown In The Mirror" /1994/}
- Message To God - {oryginalnie na albumie "Paradox" /1997/}

SMOKIE "The Montreux Album" (1978)
- Light Up My Life
- For A Few Dollars More
- Love's A Riot - {utwór pozaalbumowy}

THE DOOBIE BROTHERS "Liberté" (2021)
- Shine Your Light
- Good Thang
- Amen Old Friend

ROXETTE "Joyride" (1991 / reedycja 2021) - 30th Anniversary 3 CD Box Edition
- Fading Like A Flower (Every Time You Leave)
- (Do You Get) Excited?
- Things Will Never Be The Same
- Perfect Day

KISS "Destroyer" (1976 / reedycja 2021) - 45th Anniversary 2-CD Deluxe Edition
- Detroit Rock City
- King Of The Night Time World

ROGER TAYLOR "Outsider" (2021)
- We're All Just Trying To Get By - {feat. KT TUNSTALL}

ERIC CLAPTON "The Lady In The Balcony: Lockdown Sessions" (2021)
- Golden Ring
- Black Magic Woman - {Fleetwood Mac cover}

GEORGE HARRISON "Cloud Nine" (1987)
- That's What It Takes
- This Is Love

LOUIS ARMSTRONG "The Very Best Of" (1998) - kompilacja
- What A Wonderful World /1967/
- Hello, Dolly /1964/

THE STRANGLERS "Dark Matters" (2021)
- Payday

CHRIS DE BURGH "The Legend Of Robin Hood" (2021)
- I Am Falling In Love (All Over Again) - {duet CHRIS DE BURGH + LOUISE CLARE MARSHALL}

THE MOODY BLUES "The Other Side Of Life" (1986)
- Your Wildest Dreams
- The Other Side Of Life
- It May Be A Fire

CHRIS REA "On The Beach" (1986)
- Hello Friend

THE ALAN PARSONS PROJECT "Gaudi" (1987)
- La Sagrada Familia - {śpiew JOHN MILES / wokale towarzyszące ERIC WOOLFSON oraz CHRIS RAINBOW}
- Too Late - {śpiew LENNY ZAKATEK}
- Money Talks - {śpiew JOHN MILES}

THE DOOBIE BROTHERS "Minute By Minute" (1978)
- What A Fool Believes

THE DOOBIE BROTHERS "Listen To The Music - The Very Best Of The Doobie Brothers" (1994) - kompilacja
- Listen To The Music - {oryginalnie na LP "Toulouse Street" /1972/}

BLACKMORE'S NIGHT "Winter Carols" (2006 / reedycja 2013) - wznowienie jako 2013 digital remaster
- We Three Kings



Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


znowu na Kolejorzu

Wyskoczyliśmy z moim Tomkiem na Kolejorza. Pokusa wielka, na żywca zarzucić podziwem na Lukiego Podolskiego to coś, czego nikt nam nie odbierze. Nawet, jeśli mistrz świata tym razem zmarnował setkę, która prawdopodobnie przeciągnęłaby szalę zwycięstwa na stronę zabrzańskiego Górnika. Czyli na klub, który od zawsze lubię, któremu kibicuję, i który duchowo wspieram. W zasadzie hierarchię mam następującą: 1. Warta / 2. Kolejorz / 3. Górnik. Szkoda, że Luki tej budy nie walnął, miałbym jeszcze lepsze wspomnienia.
Mecz słaby, momentami przysypiałem. Takie wymęczone dwa jeden dla Kolejorza, ale równie dobrze mogło pójść w drugą stronę.
Jestem typowym piknikiem. Lubię domowe ciepłe gniazdko. Stadion sprawia mi przyjemność dopiero od dwudziestu na plusie. Czyli, im bardziej wzwyż, tym lepiej. Trochę z synciem wymarzliśmy, ale na szczęście po powrocie do ciepłego domku, w szafce z truciznami znalazłem dwa niedawno nabyte barszczyki Knorra. Moja Munduś, jak na troskliwą mamcię przystało, siłą rozpędu poczęstowała jeszcze wegańskiego młodziaka kapustą z grzybami. Przysmakiem, w zasadzie przygotowanym na nadchodzące święta, i głównie z myślą o naszym Tomeczku. Ja jednak trzasnę sobie bezczelnie naszpikowany grzybami, kiełbachą oraz mięsem bigos.
przyłapani przez paparazzich

Nie zawiedli ultrasi. Ich poziom prostactwa constans - gdyby czasem kogoś naszły obawy, że chłopaki wymiękli. Tradycyjne pozdrowionka dla tych, co w pierdlu, plus kilka "przyjemnych" okrzyków wobec paru szczególnie zasłużonych. Tak więc, menzurka miłosierdzia w normie. Święta idą, im w kotle głośniej, im przejrzyściej, tym dzielenie opłatkiem przy wigilijnym stole z najbliższymi zaznaczy się jeszcze większą miłością.
Miłe popołudnie, i jak zawsze w przypadku pobytu na Bułgarskiej, nacechowane niewymazalnymi doświadczeniami. Bo przecież zawsze miło posłuchać lebiegów z kotła, co przede wszystkim poczuć atmosferę stadionu oraz braku telewizyjnych powtórek.

a.m.

zaraz się rozpocznie

Pierwsza połowa, za chwilę też pierwszy gwizdek. Luki i Amaral w sąsiedztwie i gotowości.

za chwilę, za momencik...

ooo, a tutaj dopiero się ludziska zbierają

Kocioł też dopiero się zapełnia

niedziela, 19 grudnia 2021

odszedł Terry Uttley

Odszedł Terry Uttley - basista Smokie. Jedyny z dawnej, oryginalnej czwórki muzyk (składu Norman, Silson, Uttley, Spencer), który nieustannie od lat, z różnymi składami ciągnął tę nazwę. Nie pochwalałem tych jego przeróżnych Smokie'owych współczesnych wcieleń. Po rozsypaniu jedynego słusznego składu, dalsze mutacje, tej cudownej niegdyś grupy, nie miały sensu. Bo były złe, a niekiedy wręcz kompromitujące. Artysta jednak robił, co chciał i odnosił sukcesy, więc nic mi do tego. Wobec samego Terry'ego zawsze będę mieć ciepły, jak najcieplejszy stosunek. Był członkiem najważniejszego zespołu na moim najwcześniejszym etapie muzycznych fascynacji, tak też traktuję go niemal rodzinnie, na zawsze zatrzymując w sercu. Wielka strata. Jak dobrze, że przed laty miałem możliwość podziwiania go na scenie. Przynajmniej ten jeden jedyny raz. Nawet, jeśli całym występem jego zmodyfikowanych Smokie byłem piekielnie rozczarowany - przede wszystkim fatalny wokalista Mike Craft. Ostatnio już z nimi nie śpiewał, co stanowiło za ulgę, chyba nie tylko dla moich uszu.
Wiem, że grupa planowała potężną trasę na 2022 rok, włącznie z występem w krakowskiej Tauron Arenie. Całość pod banderą największych przebojów oraz przywołania dobrych wspomnień. Wraz ze śmiercią Terry'ego powinna pojawić się tabliczka: "nieczynne", a Smokie zamilknąć na zawsze. Pozostając już tylko we wspomnieniach oraz zapisach płytowych. Obecnie w szeregach grupy nie tkwi ani jedno życie z tętniącego dawną chwałą szyldu "Smokie".
W dzisiejszym nawiedzonym posłuchamy głosu Terry'ego. Bo, choć bywał on pierwszoplanowym wokalistą równie rzadko, co ujrzenie białego kruka, u mnie przecież nie ma rzeczy niemożliwych. 

Na miniony piątek zostałem zaproszony na wigilię pracowniczą do firmy mojego kolegi/przyjaciela. Znam tam ludzi od lat. To klawa ekipa. Wszyscy się szanują, jednak, gdy trzeba, znają swe zadania, bo robotę trzeba zrobić. A chyba najistotniejsze, że się lubią. I nie jest to wymuszone lubienie, zaplanowane na jeden dzień. Żadnego udawania. Tam zawsze panuje czysta i zdrowa atmosfera. Nie ma więc sztywnych relacji szef-pracownik/pracownik-szef, ponieważ szef też nie czuje wstydu, gdy przychodzi mu identyczny zapieprz, nieraz wchodząc w ten sam kaftan zwykłego szeregowca. Korzystanie więc z nabitej rybami w galarecie patery, smakowało równie wybornie, co spowita wesołą atmosferą cała nasiadówa, podczas której zabawnych anegdot bez końca. Tak powinny wyglądać tego typu imprezy, a przede wszystkim codzienne miejsca pracy. Bo w nich spędzamy połowę życia. Niestety na moim gruncie zawodowym nigdy nie miałem szczęścia czegoś podobnego doświadczać. Dlatego zazdroszczę. Wszyscy moi dotychczasowi szefowie pod tym względem bez klasy. Albo bywali zwyczajnymi żyłusami, nierzadko przy tym bucami, tak również sztucznie zalatanymi dorobkiewiczami. Po latach można o tym śmiało mówić. Bez konsekwencji, gdyby czasem ten tekst wyłapał jakiś spóźniony życzliwy. 

Pochwalę się jeszcze winylem - Judas Priest "Ram It Down". Ponownie wskoczył na domową półkę. To jeden z moich absolutnych faworytów katalogu Roba Halforda & Co.
Dawny egzemplarz wyleciał z kolekcji lata temu. W czasie, gdy opanowały mnie CD. Wówczas każdy zdobyty na tym nośniku tytuł, z automatu wypychał winyl w ludzi. A ponieważ mało kto je chciał, rzadko udawało mi się je spieniężać. Przygarniali je więc całkiem za friko przeróżni kumple. Gdy płyty rozdawałem, miałem ich więcej. Byli to najczęściej tacy jeszcze niekompakciarze, którym do zakupu cyfrowego sprzętu trochę brakowało, więc nie robił różnicy dogorywający w tamtym czasie trzeszczący nośnik. Liczyła się muzyka. Zdrowe podejście. W ten sposób powywalałem z kolekcji mnóstwo fantastycznych i zazwyczaj w świetnym stanie płyt. A ci ludzie, po cichu i bez krępacji je przejmowali. Po dwóch/trzech latach zorientowałem się, że to strasznie głupie, naganne postępowanie, lecz dla wielu skarbów było za późno. Udało mi się w porę opamiętać, zanim dobrałbym się do paru innych mocarzy. Jednak Judas Priest "Ram It Down" wybyli. Nie zdążyłem powstrzymać. Hazard, o czym też Państwu niegdyś wspominałem, też zrobił swoje. Z pierwszej linii produkcyjnej taśmy "Ram It Down", było egzemplarzem, po który w 1988 roku zasuwałem pociągiem do Wrocławia. Tylko stamtąd dawało radę takie cuda przywozić do mojego coraz słabiej zaopatrzonego w nowości płytowe Poznania. Nadszedł moment, kiedy Wawrzynka już nie było, zaś przejmujące po nim schedę niby podobne kluby, zazwyczaj z winogradzkich akademików, słabiutkie. Poza tym, ludzie nawalali. Muzyka pomału stawała się mniej atrakcyjna, ustępując pola handlarzom pokracznych jakościowo kaset wideo. Filmy, jeszcze raz filmy. Człowiek z natury leniwy, zamiast wyostrzać zmysły słuchu, tym samym poruszać wyobraźnią, wolał gapić się na koszmarnie przekopiowane sensacyjki lub pornosy, na których po dziesiątym skopiowaniu obraz falował, a dźwięk bełkotał.
Winylowa moda chyba pomału dogasa, skoro kupiłem reedycję tych kapitalnych Dżudasów za 44,99, z ceny wyjściowej 139 zł. Niepierwsza to w tym roku wyłapana okazja. Raczej o nich nie piszę, ale o "Ram It Down" uznałem za konieczne. I jakież zaskoczenie, gdy po rozbrojeniu fabrycznej folii (nie z foliarki marketu), jeszcze przed nastawieniem na gramofonie, przyjrzałem się samemu nośnikowi, który ewidentnie czyni wrażenie wcześniej używanego. To teraz takie nowizny ludziom wpychają? A może te panie, co przy taśmie te płyty pakują, nie myją łapsk po śniadaniu. Kolejna współczesna bylejakość. Dawne winyle, po rozpieczętowaniu lśniły, niczym psu jajca. Ale nie, nic z tego, za stary jestem, nie rozpłaczę się, jak w siedemdziesiątym piątym, kiedy od rodziców na gwiazdkę dostałem młodego technika. Śrubki, blaszki i inne pierdołki w kolorowo zapakowanym zestawie. Mój Tata bardzo chciał ze mnie zrobić inżyniera. Jakiegokolwiek, byle na coś ludzkości przydatnego. Tym bardziej przepraszam, że rozczarowałem. Zresztą, kogo to ja nie rozczarowałem. 

Liczę na dzisiejszą przy radioodbiornikach Szanownych Państwa obecność. Start 22.00 na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

a.m.


czwartek, 16 grudnia 2021

powrót do tamtych dni

"Dokąd idziesz? Do raju? Już go nie ma. Spłonął razem z dzieciństwem" - to ostatnie słowa w filmie "Powrót Do Tamtych Dni". Wypowiada je Alek Malinowski - głowa rodziny, jednocześnie ojciec alkoholik, kreowany tu przez Macieja Stuhra. I należy go w tej roli zobaczyć, pomimo iż to nie tylko jego film. Znaczną jego część kradnie mu filmowy syn Tomek, zagrany przez nowicjusza, Teodora Koziara. Do pełni rodzinnego szczęścia jeszcze żona Helenka. W tej roli Weronika Książkiewicz. Jednak szczęścia nie ma, ponieważ jest alkohol. Choroba z tym związana, a także cierpienie i udręki domowników.
Początek lat dziewięćdziesiątych, w którym to czasie osadzono temat, byłby nawet niezłą atrakcją, gdyby nie gęsta atmosfera, która nie do końca pozwala flirtować z naszymi kolorowymi wspomnieniami. Mimo wszystko fajnie, że choć na moment powracają gry w kapsle, pierwsze siermiężne komputery, ich ślamazarne działanie, pierwsze na masową skalę fascynacje klockami Lego, płytami kompaktowymi czy kasetami wideo. Te ostatnie, to prawdziwy koszmar technologiczny, choć wszyscy przez niego musieliśmy przejść. Całe moje pokolenie wychowało się na filmach o dramatycznie złej jakości. Często powielanych z kopii na kopię, z drugiej na trzecią, z jedenastej na dwunastą, aż po stan, kiedy nie było nic widać. Na końcu tej drogi zapisywały się już tylko jakieś plamy i dźwiękowe bełkoty. Podobnie zresztą bywało z powracającymi ostatnio do łask taśmami magnetofonowymi. Choć te nawet po pierwszym zarejestrowaniu gadały po pijaku. To znaczy, starały się utrzymywać trzeźwość, podobnie jak czynią to właśnie pijacy, którzy w ten sposób jeszcze bardziej się z nietrzeźwością zdradzają.
Wrażliwy i delikatny film. Każdy powinien przez niego przejść. Bo nie każdy wie, czym naprawdę jest alkoholizm. Wyobraźnia nie podpowiada wszystkiego. Nawet komuś, kto grasuje po tej ziemi tyle, co ja.
Miałem niegdyś w bloku dwóch kolegów, których ojcowie pili. Jako trzeźwi bywali super facetami. Takimi wręcz do pozazdroszczenia. Wygadanymi, sympatycznymi luzakami. A ja zawsze takiego luzaka ojca chciałem mieć, ponieważ mój był, i myślę nadal jest, zasadniczy, ze wszystkim przemyślany, przewidujący, poukładany, konkretny. Poza tym, nie słucha rock'n'rolla, nie odróżnia Beatlesów od RollingStonesów, na autorytety wzbija inżynierów mostów lub artystów stolarzy, zaś artystów tych śpiewających oraz grających, postrzega jako dziwaków, od zawodów niepotrzebnych. Inna sprawa, dobrze, że dziś, choć już staruszek, wciąż jest. Jednak ci moi koledzy nie za długo do dyspozycji mieli tych fajniejszych ojców. Bo oni bywali nimi tylko przez chwilę, dopóki znowu nie wpadli w alkoholowy trans. Wtedy kompani, jeden z drugim, zaczynali się ich wstydzić. I mnie też głupio było, gdy chłopaki nie wiedzieli, co ze sobą zrobić w chwilach, gdy z paczką zawiązywaliśmy gniazdko towarzyskie na środku osiedla, a w tym samym czasie stary któregoś z tych dwojga kumpli przechodził ostro nawiany. Ta niezręczność polegała na tym, że ja tych ludzi znałem i lubiłem, ponieważ było nie było, to ojcowie moich kumpli, a kumpel to kumpel. Czułem się więc trochę współodpowiedzialny. Tak, jakby to też po części byli i moi staruszkowie. Wstydziłem się zatem za tych ludzi i było mi podobnie głupio, jak ich synom. Szczególnie, gdy nie brakowało pogardy z oczu tych wszystkich porządnisi. Tych, w których domach białe dywaniki, a kłótnie przez słomkę i odświeżacze powietrza.
U jednego z tych moich kolegów było naprawdę bardzo biednie. Nie tyle skromnie, co biednie. W trzypokojowym mieszkaniu nic, ponad stare i zniszczone stoły, krzesła, kanapy oraz jedyne co funkcjonowało, to telewizor. Na dawno nieodświeżonych ścianach, na próżno szukać choćby jednego obrazka, plakatu czy nawet zdjęcia ślubnego. Albo chociaż komunijnego. Jakiegokolwiek kolorowego wdzianka na te smutne ściany. Niech by był nawet plakat z magazynów "Razem" czy "Na Przełaj". Coś, co by ożywiło ten posępny krajobraz. A tu nawet jednej doniczki, w której wznosiłoby się jakiekolwiek życie. Było jednak coś, co dawało nadzieję - kominek. A raczej, rozpoczęte nad nim prace. Ceglasty kominek. Wyobrażacie sobie? W chacie bieda, cerata brudem sklejona z kuchennym stołem, w lodówie jedna stara kiełbacha, a tu plan pod kominek. Z założenia miał być taki, jakie obecnie widujemy u naszych lepiej sytuowanych znajomych. Tych od dużych domów, z garażami, okazałymi ogrodami i najczęściej od razu trzema na posesji autami. A tu proszę, kolegi Tata wymarzył zbudować willowy kominek w skromnym mieszkanku blokowiska. I kto wie, być może stało też w jego planach do tego kominka podwiesić na okolicznych ścianach dzicze skóry, strzelby z polowań, a i możliwe, że nawet obrazy Malczewskiego. Nie wiem. Teraz nie dowie się nikt. Bo nie ma już tamtej rodziny. Tego pana, którego niedającego znaku życia gdzieś tam kiedyś znaleziono, a przytaczany w tej opowieści kolega, z czasem też poszedł w jego alkoholowe ślady.

a.m.


wtorek, 14 grudnia 2021

Liberté

Kręcą się nowi The Doobie Brothers. -- Numery "Shine Your Light", "Cannonball", "Just Can't Do This Alone", "Wherever We Go", "Good Thang" czy "Amen Old Friend", czynią z "Liberté" zabójczy album kończącego roku! Super blacha. Metalik, niebity, nieklepany.

Uwaga, mowa o zespole u nas znanym, lecz chyba ledwie lubianym. Być może to zmienię.
Od głośnej płyty "Minute By Minute" minęło ponad czterdzieści lat. Dawni wawrzynkowi giełdziarze często o niej rozmawiali, a ja się przysłuchiwałem. Minęło jeszcze nieco lat zanim dopadłem tej muzyki. I ciekawe, czy ktokolwiek z nich pamięta jeszcze numer tytułowy albo "What A Fool Believes". Świetne piosenki, obie zaśpiewane przez Michaela McDonalda. Przy tym, jakże inne od całego "Liberté". W czasach "Minute By Minute" Doobies realizowali się bardziej na soul rocka, a teraz brzmią jak przystało na wyznawców rocka południa Stanów. Oni tak zawsze. Lubili przemienność. Wszystko zależało od nastroju, bądź obecności Michaela McDonalda. Gdy był, grali soul rocka. Bez niego zahaczali o country/southern i hard rocka. I wtedy bywali lepsi od wszystkich. Szczególnie od konkurencyjnych Marshall Tucker Band, The Nitty Gritty Dirt Band, Outlaws czy mięciutkiej Alabamy.
Utwór na dziś: "Shine Your Light".

a.m.

poniedziałek, 13 grudnia 2021

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 12/13 grudnia 2021 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań






"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, 12/13 grudnia 2021 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski


Zacznijmy od pożegnań.
W piątek, 10 grudnia br., odszedł Michael Nesmith - gitarzysta wciąż istniejących The Monkess, choć ostatnio raczej już tylko jako duet plus muzycy towarzyszący. W minionym październiku posłuchaliśmy fragmentu ich udanego koncertu "The Monkees Live - The Mike And Micky Show". Muzyki, która w obecnych realiach ma szansę gościć jedynie na moim fm.
Odszedł też Uwe Karczewski - niemiecki grafik, m.in. twórca okładek płyt Helloween. To właśnie jego dziełem stoi projekt oraz wykonanie "Walls Of Jericho" oraz pierwszych dwóch części "Keeper Of The Seven Keys". Uwe lubił heavy, co na dobitkę poskutkowało jego plastyką wobec Iron Angel, Stormwarrior bądź Iron Savior. Tym ostatnim nawet zaprojektował logo. 

Najnowsze wydanie Nawiedzonego Studia przyszło mi poprowadzić równo w czterdziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. I wyjaśnijmy to sobie raz a dobrze, rzygam tym wszystkim. Tym rozpamiętywaniem, tą wieczną nienawiścią. Ile można? Najbardziej mam dość tych wszystkich nienawistników, nigdy niczego nikomu nieodpuszczających. Niestety nie brak ich także wokół mnie. Będą się babrać tym stanem wojennym po grobową deskę. I tych pod innymi pretekstami dat, też nigdy im nie zabraknie. A tymczasem, nieopodal znajdzie się niemałe grono empatycznych ludzi, którzy zamiast się buzować, zechcą zwiedzać świat, być może nawet pozytywnie go zmieniać, zawierając mocne i ponad podziałami relacje, więzi, wypijając hektolitry najlepszej, schłodzonej whisky, przy której bukiecie posłuchają niekończących zasobów rock'n'rolla. Pewne jednak, jak dwa razy dwa cztery, iż nigdy nie zabraknie ludzi pielgrzymujących pod symboliczny już dzisiaj dom gen. Jaruzelskiego, by utwierdzić go w piekle, sobie nadając status lepszości. Czynić to będą z krzyżem w jednej dłoni, różańcem w drugiej, a wroga znienawidzą najdosadniej. I lepiej już moi Drodzy nie będzie. Już tacy niektórzy jesteśmy. Jak ten grudzień - chlapa, błoto, a na termometrze plus dwa. Jeszcze łyse drzewa i nieuprzątnięte psie kupy oraz znowu mi ktoś zajął miejsce na parkingu. Dlatego z każdym kolejnym rokiem, przeżytym na tej ziemi naszego narodu wybranego, coraz bardziej brzydzę się polaczkowatości. Jak potrafię, tak unikam tego kraju, w którym coraz mniej chętnie tkwię. Kraju dewiantów i dewotów, w którym zamiast sympatycznych Psa Pluto, Myszki Miki, grupy Monty Pythona, Słonecznej Kalifornii lub nawet porucznika Columbo, niezmierzone tablice ulic, osiedli, placów oraz skwerów, z wszelakimi bohaterami, powstańcami, wyzwolicielami, świętymi, co też cierpiącymi. Bo Polak ludzi cierpieć, lubi mieć poczucie, że historia tylko nad nim kręciła bat. I pewnie dlatego, a może i przede wszystkim, prawie się nie uśmiechamy, bzdyczymy i buzujemy wzajemnie, a najgorsze, że się nie szanujemy. Tak nas zaszczuto i wbito w żyły rozliczeniowy za wszystko jad. Obrzydliwą surowicę ascetycznego dźwigania dupy.
Dokładnie pamiętam tamtą sprzed czterdziestu lat niedzielę. Nie była wesoła i wiem, jak wielu ludzi ucierpiało. Jak wielu próbowano zniszczyć, zastraszyć, uciszyć. I to właśnie oni jak najbardziej uzasadnienie mogliby pod ten dom generała wbijać. Ale mają bagaż doświadczeń i popyt na święty spokój. Mają też klasę.

W Nawiedzonym Studio sporo z różnych sesji Johna Milesa oraz trochę Omegi. Ponadto pierwszy grunt pod nadchodzący cover album Heather Novej, w czym także przysłużyli się Journey w czterodekadowym przeboju.
Na świątecznie przez moment Pretty Maids, zaś na domiar oczekiwań, wkrótce nowego solo albumu Ronniego Atkinsa, nutka z pierwszego mini albumu jego hard'n'heavy Duńczyków.
Po jednym kawałku z wciąż bardzo nowych i lubianych przez nawiedzonego albumów Rhapsody Of Fire, Houston, Groundbreaker, Mostly Autumn, Deep Purple oraz Jima Peterika.
Do tego cudowne trzy fragmenty drugiego longplaya waszyngtońskich Giuffria. Tak się złożyło, że w eter poszybowały, o różnych napięciach ballady, jednak dajcie wiarę, cała płyta rewelacyjna. Przyjdzie czas w jej temacie się uzupełnić. Takie granie tylko w tamtej epoce. Ktoś zapyta, skąd takie melodie, skąd ten entuzjazm? A właśnie, ponieważ tę muzykę nagrywano w uśmiechniętej słońcem Kalifornii, a na czele grupy stał niesamowity w pomysły klawiszowy wirtuoz Gregg Giuffra. Facet, którego słusznie kojarzymy z niedawno wskrzeszonymi Angel, ale też wczesnymi House Of Lords. Kapitalny muzyk, jasny umysł, polot i fantazja, a także dbałość o melodie. Niewygodna twórczość, jak na dzisiejsze odjechane czasy. I tylko głupio mi, iż zupełnie zapomniałem dopowiedzieć na antenie słówka dotyczącego kawałka "Girl". A przed jego wyemitowaniem obiecałem to zrobić. No cóż, było przed drugą, czas zaczął coraz bardziej ograniczać, a na dodatek odtwarzacz znowu zaczął pojękiwać. Mną też zawirowało i jakoś na śmierć zapomniałem. A chodziło o ten wstęp, kiedy David Glen Eisley podśpiewuje: "be my, be my baby". Oczywiście, brawo, wygrał pan lutownicę - mamy tu nawiązanie do przeboju dziewczęcych The Ronettes "Be My Baby".
Topem audycji trzy wyborne nowości. Dwie zasponsorowane mikołajem przez mojego Tomka - albumy Chrisa De Burgha oraz The Stranglers, oraz jedną (choć otrzymaną od razu w dwóch egzemplarzach) od mojej sisterki Elizabeth - The Doobie Brothers. Bombowe kompakty. Wszystkie trzy. Radocha, jak ta lala. Wryły się te płyty w zakamarki mych namiętności i nie puszczają.


Chris De Burgh "The Legend Of Robin Hood"
- długo tego szukałem. Bezskutecznie. W polskiej dystrybucji płyty nie ma, jak też niestety coraz więcej wydawałoby się innych pewniaków. Czym oni handlują w tych błazeńskich mediamarkto-empikach? Strach pomyśleć. Jakieś Irenki, Oesteery, plus wszystko to, co podeślą polskie filie Warnera, Universal czy Sony. Najłatwiej im natłuc matryce tego krajowego szajsu, zamiast porozumieć się z sąsiadującymi niemieckimi oddziałami oraz wbić z nimi w owocną kooperację. U naszych zachodnich sąsiadów wciąż walczy się o klienta, a sklepowa podaż nieprzerwanie imponuje. W Polsce muzyka na nośnikach zanika. Wypada sobie uświadomić, że ta część cywilizacji pomału za nami. Ale tak się dzieje, jeśli do wykonywanego zawodu, ale i do pasji, nie podchodzimy czule, drobiazgowo, z romantyczną dbałością.
Chris De Burgh ma dar do narracyjnego śpiewania. Dobrze mu też w odzieniu trubadura. Dlatego temat Robin Hooda dla niego jak znalazł. Można nawet się dziwić, że dopiero teraz Pan Krzysio wziął się za tego niesławnego szlachcica z lasów Sherwood. Jednocześnie też szefa najsłynniejszej w dziejach bandy banitów, którą inni zdążyli już wielokrotnie przyozdabiać nutami - a te najsłynniejsze spłodzili Clannad. -- Robin to bohater wyspiarskiego folkloru, także literatury, filmu i muzyki. Mistrzowski łucznik, okradający bogatych, wspierający ubogich, człek szlachetny i sprawiedliwy, jednocześnie o cechach dzisiaj w przyrodzie niewystępujących. Wyjęty spod prawa przystojniak, który ukochał las, podobnie jak paręset lat później Janosik góry. Miał zatem De Burgh o kim i o czym zaśpiewać. Zrobił to fantastycznie. Inaczej zresztą by nie potrafił. Taki już jest.

The Stranglers "Dark Matters"
- ostrzegano mnie, że znowu są świetni. Lecz tej płyty również za chiny ludowe nie szło nigdzie u nas zdobyć. Kolejna atrakcyjna pozycja wypięta na polskie podwórko. Brawo polscy dystrybutorzy, podrapcie się po tych leniwych dupskach i pustych od nieróbstwa łbach.
Jean Jacques Burnel w jednym z wywiadów walnął: "jesteśmy bandą starych facetów i chcemy, by nasza muzyka to odzwierciedlała". Brawo. Oto przed nami orzeźwiająca i bezlitosna żółć tych odwiecznych na pół punkowych Dusicieli. Prawdziwych wyrzutków, których nie zechciał punk, więc wdali się w przymierze z new wave oraz prostym rockiem. Zaś nurtowi, który ich odrzucił, wyciągnęli środkowy palec, na którym wzbogacające brzmienie grupy klawisze. Jakże przyjemnie było pogapić się na furię bractwa z fryzurami na cukier. A tymi klawiszowymi meandrami zarządzał Dave Greenfield. Od maja ubiegłego roku niestety nie ma go już z nami, choć na trzech czwartych tego albumu jeszcze z nami pomieszka. Wczoraj trzy fantastyczne kawałki, w tym bosko na wirująco-kołowrotkowe klawisze rozpisane "The Last Men On The Moon". Cóż za muzyka, cóż za album. Nawet, jeśli nie powiewa dawnym buntem, obecnie wyrażając się być może nieco bardziej stonowanym hałasem. Ale niekiedy, ten właśnie dla siwowłosych punk rock, też potrafi przyłożyć. Sprawdźcie, polecam, niekoniecznie czekajcie do naszego kolejnego spotkania. Dawno Stranglersi tak fajnie nie zagrali. Inna sprawa, w ogóle długo ich nie było. Szkoda, że od teraz Greenfield już tylko we wspomnieniach. Baz Warne oraz Jean-Jacques Burnel świetni. Dają wokalnie radę, że nie tęsknię za Hugh Cornwellem. Chyba, że mowa o dawnych płytach. Wiadomix.

The Doobie Brothers "Liberté". O okolicznościach zdobycia tego kompaktu rozpisywałem się całkiem niedawno. Moja Siostrzyczka to wielka postać. Niepierwszy raz, jak się okazało. Czułem, że po ostatnich niezłych płytach, tym razem Doobies znowu przywalą. I przywalili. Zmotywowali się, by z racji artystycznej pięćdziesiątki, a i niedawnego wbicia do Galerii Sław, zrobić coś wyjątkowego. Ach, no i nie dajcie się zwieść okładce, na której tylko podstawowy trio trzon, a przecież de facto wali tu po instrumentach bity tuzin muzykantów. Jakże me serce radują lubiane głosy Toma Johnstone'a oraz Patricka Simmonsa - wymiennie rwący gardłowe struny. John Shanks (tak tak, ten sam, co też u Bon Jovi) naharował się przy potencjometrach i suwakach, ale wszystko brzmi perfekt. Jednak brzmienie brzmieniem, ale co za piosenki! Lepszych nawet bym nie wyśnił. Wczoraj pierwsza tura, cztery spośród dwunastu. Za tydzień ciąg dalszy. Wspólnie się przekonamy, że to płyta bez nawet jednej skazy. Muzyka tu biegnie aż iskrzy i nigdy nie zwalnia. Pozwólmy jej rozgościć się w naszych domach. Niech nikt jej nie przycisza, nie zagłusza, nie niszczy. Właśnie w takim graniu bije tętno mojego świata. W takiej otoczce czuję się najlepiej.
Czy wyczuliście w pierwszych taktach "Just Can't Do This Alone" zamierzone nawiązanie do hitowego "Long Train Runnin' "?
Moja Sisterka ma do The Doobies lekką rękę. Kiedy w 1989 roku słała do mnie przez Ocean świeżutkie wówczas "Cycles", chyba nie myślała, że wędruje do brachola jedna z jego albumowych życiówek. A teraz proszę, historia niemal się powtarza. Ostatnie płyty grupy, które kupowałem sam, bywały poprawne, ale nie porażały, a tu, teraz, co za historia - kolejna płyta Doobies od Eli, i kolejna rewelacyjna! Chwilo trwaj! Jestem szczerze wzruszony, że mogę na moim fm serwować taką muzykę. Już teraz wypatruję kolejnej niedzieli. Niech ten szary w pogodzie tydzień kończy się jak najszybciej, niech migiem przybywa kolejne nawiedzone.
Do usłyszenia ...

JOHN MILES "Upfront" (1993)
- Now That The Magic Has Gone
- Pale Spanish Moon

PRETTY MAIDS "First Cuts... And Then Some" (1999)
- A Merry Jingle - {feat. IAN GILLAN} - {oryginalnie na EP "In Santa's Claws" /1990/}
- Fantasy - {oryginalnie na mini LP "Pretty Maids" /1983/}

HEATHER NOVA "Live in Warsaw - 8 XI 2011" (2011) - materiał dostępny jedynie za pośrednictwem strony Artystki. Każdy koncert z tamtej trasy można było kupić za dziesięć euro już w chwilę po jego zakończeniu.
- Higher Ground

JOURNEY "Escape" (1981)
- Don't Stop Believin'

ERIC WOOLFSON and ALAN PARSONS "Freudiana" (1990)
- There But For The Grace Of God - {śpiew JOHN MILES & MARTI WEBB}
- Freudiana - {śpiew ERIC WOOLFSON}

THE DOOBIE BROTHERS "Liberté" (2021)
- Oh Mexico
- Cannonball
- Shine Your Light
- Just Can't Do This Alone

TINA TURNER "Wildest Dreams" (1996)
- Missing You - {John Waite cover} - {na gitarach TREVOR RABIN oraz niewymieniony w czołówce JOHN MILES}

THE STRANGLERS "Dark Matters" (2021)
- If Something's Gonna Kill Me (It Might As Well Be Love)
- No Man's Land
- The Last Men On The Moon

OMEGA "Greatest Performances" (2021)
- Nem Tudom A Neved
- Győngyhajú Lány

CHRIS DE BURGH "The Legend Of Robin Hood" (2021)
- The Tale Of Robin Hood
- The Man With The Double Face
- Home From The War (Part One)
- Live Life, Live Well
- Home From The War (Part Two)

MOSTLY AUTUMN "Graveyard Star" (2021)
- Razor Blade

THE ALAN PARSONS PROJECT "Tales Of Mystery And Imagiation - Edgar Allan Poe" (1976)
- (The System Of) Dr. Tarr And Professor Fether - {śpiew JOHN MILES}
- Arrival - {fragment instrumentalnej suity "The Fall Of The House Of Usher"}

JOHN MILES "Stranger In The City" (1977)
- Stranger In The City

DEEP PURPLE "Turning To Crime" (2021)
- Lucifer - {The Bob Seger System cover}

RHAPSODY OF FIRE "Glory For Salvation" (2021)
- Magic Signs

GIUFFRIA "Silk + Steel" (1986)
- Love You Forever
- Girl
- Change Of Heart

JIM PETERIK & WORLD STAGE presents "Tigress - Women Who Rock The World" (2021)
- Prom Night In Pontiac - {feat. CHLOE LOWERY}

GROUNDBREAKER "Soul To Soul" (2021)
- There's No Tomorrow

HOUSTON "IV" (2021)
- She Is The Night


Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 


niedziela, 12 grudnia 2021

odjechana farsa

"Miś" - scena 65 - na ulicy przy furmance. Do węglarzy podchodzi wygolony na łyso Stanisław Paluch.
Tata Tradycji:"Stasiek, tyś się na Amerykana zrobił. Kojak? W tym filmie tak się ciebie stało?".
Paluch: "Nie. W teatrze".
Tata Tradycji: "W mordę kopany, w życiu bym do teatru nie poszedł".


A widzicie, a ja poszedłem. Z Mundim oraz Ziółkami. Na objazdowy teatr komercyjny. Czyli lekki, łatwy i przyjemny. Taki bez podpierania powiek zapałkami. W obecnych realiach, tego typu przybywające na jeden dzień do obcego miasta teatry, najczęściej zakotwiczają się w domach kultury, niekiedy w zaprzyjaźnionych kinach. Na ich czas następuje zamiana kin na teatry. Taka wymiana uprzejmości, jednocześnie podziały czynszowe, jak choćby w uratowanym kinie Apollo, dumnie noszącym status studyjnego. Dostosowanie do warunków sprzyjających, tak nazwijmy ten kołowrotek.

Kino Teatr WojArt / Apollo - sobota, 11 grudnia 2021
"Odjechana farsa" - sztuka, w której występuje dziesięć osób, a tylko para aktorów - Joanna Koroniewska oraz Piotr Szwedes. Obu w tym wyczynowym przedstawieniu przychodzi nieustanna wymiana odzienia, niekiedy wręcz w niewyobrażalnym tempie. Chodzi o to, by było wartko, a jednocześnie zabawnie. I jest.
Objazdowe przedstawienia stoją zadaniem gwarancji dobrego humoru, lekkości, co przede wszystkim atrakcyjnej obsady. Twarzy znanych z telewizji, nawet jeśli wczorajszy duet pokazuje się w niej już tylko okazjonalnie.

Niewiarygodne, ile może wydarzyć się w jednym pokoju hotelowym. Fantazja twórców "Odjechanej Farsy" wydaje się nielimitowana. Snuję przekonanie, że gdyby przyszło im rozpisać się serialem, znaleźliby bez liku pomysłów wobec sytuacyjności dla jednej garderobianki, łóżka czy łazienki. My z Tomkiem dość wyważenie, ale nasze dziewczyny nachichotały się za wszystkie czasy. Zatem, warto było. Tak samo, jak w ten zimny wieczór zjeść na Starym Rynku ociekającą boczkiem i szynką pizzę, w której nareszcie nie poskąpiono składników. Lubię, gdy nie widać wolnej przestrzeni, a już szczególnie wszelakiego przykrywania jej modnymi cudacznymi chwastami. 

Słyszymy się dzisiaj na moim fm o 22-giej. Zapraszam!

a.m.