MICHAEL THOMPSON BAND
"Love & Beyond"
(FRONTIERS)
****
Jako sideman posiada wiele zasług i podobnie czczą go w gitarowej branży, a jednak przeciętny Kowalski nigdy o nim nie słyszał. Michael Thompson - amerykański kompozytor, producent i jeszcze lepszy gitarzysta, z którego usług korzystali Meat Loaf, Joe Cocker, Cher, Madonna, a nawet Michael Jackson. Czy pamięta ktoś jego zespołowy, a liczący już trzy dekady debiut, o niewyszukanym tytule "Michael Thompson Band"? Nie przyznawać się, jeśli ktoś do tej pory w takim stanie zdołał się uchować, tylko czym prędzej do gramofonów nadrabiać stracony czas. Tamta elementarna melodic/hard-rockowa płyta odniosła nawet umiarkowany sukces, choć jednocześnie nie otarła się nawet kapką o pola należnej gigantomanii.
Michael Thompson, nie tyle porusza się biegle po gryfie, co wręcz bywa kaskaderem sześciu strun. Mało tego, śmiem twierdzić, że gdyby mu do gryfu dokleić ich jeszcze z dziesięć, żadnej by nie pominął. Na jego gitarowe umiejętności me usta od lat wzbierają słowa podziwu, choć pomimo drzemiących w nim sporych możliwości, mistrzunio wcale tak często nie nagrywa. Nie jest on także żadnym wirtuozerskim onanistą, pokroju Vaia czy Satrianiego, nie wyciska więc jak oni resztek soków ze swej gitary. Gdyby tamtym tylko zabrać ich gitarowe narzędzia tortur, zapewne bez zawahania równie elastycznie wbiliby się w togi jakiś sadystycznych prokuratorów.
"Love & Beyond" jest spodziewanie melodic-rockowo-gitarowo-śpiewne, pomimo iż tradycyjnie nie zabrakło na nim akcentów pianina czy organów. Płyta jest tak staroświecka, że nic tu po wszelakich didżejach. Te nuty zadziałają na nich niczym dotkliwy spray na komary. Brawa więc za śmiałość i wierność ideałom, bowiem nagrać obecnie taką płytę, to jak zawrócić z elektryczności na naftę.
Thompson całość podpisał własnym nazwiskiem, tym samym stając na pierwszej linii frontu, jednak nie wolno pominąć przychylnych mu pomagierów, jakimi m.in. basista Unruly Child, Larry Antonino - tutaj także pełniący rolę nadwornego wokalisty. Ponadto sporadycznie wokalnym prymem legitymizują się jeszcze Larry King oraz dawno niesłyszany Mark Spiro. Wszyscy oni, plus reszta sekcyjnej kompanii, są ważnymi ogniwami w całej Thompson'owskiej machinie, a jednak kompozycje Thompsona i Antonino, niekiedy też i innych autorów, stanowią jedynie za perfekt podłoże pod finezyjną gitarę tego pierwszego, dając mu szeroką przestrzeń dla wyeksponowania kolosalnych umiejętności. "Love & Beyond" niczego więc nie wybiela, a po prostu podąża faktycznym gruntem talentu tego obecnie już 65-latka. A to, że jego skora do uniesień gra rozbudzi uśpioną żądzę u każdego rockowego pokolenia, świadczy tylko o uniwersalności tworzonej, bądź współtworzonej przez niego muzyki.
Na tym trwającym niemal bitą godzinę kompakcie znajdziemy kilka instrumentalnych introdukcji, które zazwyczaj stanowią za smakowite przystawki pod wynurzające się piosenki. Wyjątkiem albumowe outro " 'Til We Meet Again", które z klasą zamyka albumowe drzwi. Sporo tu dobrych piosenek, jak tytułowa "Love & Beyond", "Save Yourself", "What Will I Be Without You", "Supersonic", "Starting Over" czy zaśpiewana chropowatym głosem Marka Spiro "Flying Without Wings", jednak która z albumowego układu najbardziej wryje się w naszą pamięć, czas pokaże.
Dobrze, że powstają takie płyty, i że Michael Thompson wciąż ma ochotę właśnie tak grać. Chapeau bas.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"