Od 2007 roku w Dolinie Charlotty odbywa się coroczny Festiwal Legend Rocka. Nigdy nie miałem przyjemności podziwiania jakiegokolwiek z nich. Jakoś nie było okazji dotrzeć do tego przeuroczo osadzonego miejsca, wbitego w złoża zielonej natury, niemal w sercu krótkiego odcinka oddzielającego Słupsk od nadmorskiej Ustki.
Występowali w tamtym bajecznym miejscu artyści, których miałem już szczęście podziwiać, jak: Deep Purple, Uriah Heep, Robert Plant, Ray Manzarek, Ten Years After, Fish, John Mayall, Marillion, Ian Anderson, Nazareth, Budgie, Bryan Ferry, Chris Norman, Yes, Wishbone Ash czy UFO, ale też i cała plejada dotąd mi nieosiągalnych, jak: Carlos Santana, Bob Dylan, ZZ Top, Paul Rodgers, Alice Cooper, Colosseum, Patti Smith, Mike + The Mechanics, The Waterboys, Omega czy Alan Parsons.
Do minionej soboty na myśl o kolejnych edycjach Festiwalu Legend Rocka jedynie oblizywałem się smakiem, bowiem docierali na nie wszyscy, tylko nie ja. I kiedy już myślałem, że taki mój los, Korfanty niemal przed chwilą (tj. wczesną wiosną) złożył propozycję nie do odrzucenia - John Fogerty. I co, może miałem się wahać? Nie pojechać na koncert kogoś, kogo muzykę uwielbiam od zawsze, a okazja do jej na żywo posłuchania właśnie rodziła się na moich oczach, byłoby czymś niewybaczalnym. I nie tylko była to szansa dla mnie, ale dla wszystkich moich rodaków. Otóż, były lider Creedence Clearwater Revival jeszcze nigdy u nas nie występował, a jeśli pod uwagę weźmiemy życiowy staż tego najpiękniej wydzierającego się Kalifornijczyka, plus prawdopodobieństwo, by nadarzyła się jeszcze kiedyś podobna okazja, należy prognozować szanse bliskie zeru.
Aha, i wiecie co Kochani, Korfanty to taki facet, który nie pieprzy trzy po trzy, tylko bierze sprawy w swoje ręce. Jest absolutnym perfekt-konkret-gościem. Jeśli nagrzeje się na jakiś koncert, zrobi wszystko, by na niego dotrzeć. A że moje towarzystwo jakoś mu odpowiada, nie blubra, jak 99 procent marudów o zaliczonych przez siebie koncertach, tylko czyni wszystko, bym i ja na nich bywał. I za to chylę przed nim grzywę. Wiem, że teraz się wścieknie, bowiem od dawna prosi o niewyciąganie jego imienia na blogowy afisz, lecz ja tak nie potrafię. Dzięki Korfantemu dostąpiłem tak wielu kapitalnych koncertów, co rybom nadała natura w morzach i oceanach słonej wody. Dzięki niemu aż chce się krzyknąć: nie zapalajmy zniczy, gdy wciąż świeci słońce.
Na podstawie folderów zupełnie inaczej wyobrażałem sobie rozkład słusznie osławionej Doliny Charlotty. Zawsze wyobraźnia inaczej podpowiada, a jednak w niczym to przeurocze miejsce mnie nie rozczarowało.
Koncert Fogerty'ego zaplanowano na godzinę 22.00, a więc gdy tylko następuje zmrok. Dwie godziny wcześniej na rozgrzewkę zainstalowała się na scenie polska country/rockowa ekipa Yellow Horse. Kompletnie mi dotąd nieznana. Jak najbardziej w temacie grająca sześcioosobowa formacja zagrała godzinny set, całość rozpoczynając od kawałka z rep. Traveling Wilburys "End Of The Line", by gdzieś w jądrze jej występu pojawił się nawet temat do "Rio Bravo". Przede wszystkim jednak dominowały kawałki autorskie, które były punktem wyjścia do tworzącej się właśnie płyty koncertowej. Niezłe granie, może ujawniające kilka niedostatków, ale na pewno zagrane z duszą, więc trzymam za chłopaków kciuki. Ich występ idealnie się przysłużył klimatowi powolnego zapełniania amfiteatru, a nam z Korfantym ich granie czyniło za tło do obserwowania zachowań wielu bardzo ciekawie wyglądających ludzi, zarówno wśród przybywającej publiczności, jak i już zakorzenionej po kilku piwkach. Uwielbiam przyglądać się ciekawym twarzom, fizjonomiom, t-shirtom, nie zawsze konwencjonalnym zachowaniom, etc, etc... Dzięki bacznym obserwacjom udało nam się także opuścić przydzielony najtańszy sektor, gdy tylko na moment bramkarz poszedł siusiu przeskoczyliśmy z Korfantym kilkadziesiąt ławeczek do środkowego sektora, gdzie atmosfera widowni tliła się jeszcze stosowniejszym płomieniem.
Kilka faktów. Koncert Johna Fogerty'ego odbył się w ramach trasy "My 50 Year Trip", która to trasa stanowi za hołd wobec 50-lecia Festiwalu Woodstock, na którym to przecież Creedence Clearwater Revival wystąpili. I jeśli dobrze zrozumiałem opowiedzianą przez bohatera wieczoru historię, to
gitara, na której zagrał w Charlottcie była dokładnie tą, na której
wycinał podczas pamiętnych trzech dni pokoju i miłości latem 1969 roku.
Fogerty odzyskał ją niedawno po czterech dekadach rozłąki, z tym, że nie bardzo
wychwyciłem, w jakich okolicznościach.
Teraz słówko o towarzyszących Fogerty'emu muzykach, bo i dla nich warto było posadzić tyłek na jednej z drewnianych i super niewygodnych ławeczek Charlottowskiego amfiteatru. Obok bohatera wieczoru, na drugiej gitarze syn Johna, Shane Fogerty, na instrumentach klawiszowych oraz w krótkim popisie na akordeonie Bob Malone, z kolei na basie klasowy, a i efektownie wdziany pod nurt hippie James Lomenzo (grywał wcześniej choćby z Ozzym Osbournem czy Davidem Lee Rothem), zaś na perkusji, dosłownie wybitny Kenny Aronoff (ten od Meat Loafa). Nawet nie wiedziałem, że Fogerty obecnie trzyma go w swoim line up'ie - cóż za niespodzianka! Oprócz wymienionych, jeszcze 3-osobowy zespół z dęciakami, dwie babki chórzystki, a i też w przeróbce The Who "My Generation" drugi syn Johna, Tyler Fogerty. Facet nadał temu klasykowi pierwsze wokalne skrzypce, tym samym spychając ojca do roli asekuranta.
Fogerty ze swoją ekipą wkroczył na scenę kwadrans po dziesiątej, no i się zaczęło. Serce zabiło, gdy tylko rozległo się inicjujące "Born On The Bayou", a tuż później na dobitkę "Green River". Pomyślałem, kurcze, nie wierzę, mam go w objęciach swych oczu - taką postać! Kogoś dla rocka równie istotnego, zresztą istotnego w ogóle dla muzyki, co woda i tlen dla naszego biosystemu. Mniej więcej raz na kwadrans chwytałem za smartfon, by zapisać jeden czy drugi tytuł, tym samym ustrzelić kolejną garść pamiątkowych fotek, dzięki czemu posiadam materiał do poniższego tekstu. Nie mam jednak zamiaru przynudzać formułą step by step, zatem nie będzie relacji
utwór po utworze, ponieważ sam nie cierpię tego typu recenzji. A więc krótko, z Creedence'owych piosenek otrzymaliśmy jeszcze: "Who'll Stop The Rain", "Hey Tonight", "Susie Q", "I Heard It Through The Grapevine", "Down On The Corner", "Fortunate Son", "Up Around The Bend", "Run Through The Jungle", plus coś, czego na ten moment już nie pamiętam. A tak!, przecież na bis otrzymaliśmy killery "Bad Moon Roising" oraz "Proud Mary", tym samym przepasając cały ten koncert szarfą z napisem: zobaczyć i umrzeć. Pomiędzy Creedence'owe klasyki maestro wcisnął także wiele innych, równie wiekopomnych szlagierów, jak dajmy na to, smaczki z solowego dorobku: "The Old Man Down The Road" oraz mocno spopularyzowany przez ekipę Status Quo "Rockin' All Over The World". Do tego scoverował kilka kawałków okresu Woodstock'owego, co Beatlesowskie, choć w tym wypadku raczej z nutką pamięci ku Joe Cockerowi "With A Little Help From My Friends", także "Give Peace A Chance" Johna Lennona czy wspomniane już "My Generation" The Who. Na tym nie koniec ciekawostek, bo i do głosu doszły jeszcze dwa kawałki ze śpiewnika Sly And The Family Stone ("Everyday People" oraz "Dance To The Music").
Szczególnie do gustu przypadł mi sfuzowany, poszarpany i zniekształcony hymn amerykański (w tle odpowiednio sfatygowana narodowa flaga) podany okiem gitary Shane'a Fogerty'ego. Muzyk wbił się za tego sprawą w skórę Jimiego Hendrixa. Pamiętacie Szanowni Państwo, gdy słynny Henio także przeuroczo wykoślawiał najważniejszą dla Jankesów melodię na gruncie nieobliczalnego rocka?.
Podsumowując. Był ciepły, choć raczej z lekka chłodnawy, niż spodziewany gorący letni wieczór, była dużej jakości mocno kaloryczna muzyka, do tego równie bogate światła, a i wizualizacje, raczej w postaci sugestywnych kadrów epoki Woodstocku jak też wojny wietnamskiej, zaś pod koniec fanfary, wybuchy, petardy oraz konfetti, co zresztą ilustruje jedno z załadowanych zdjęć. Podczas show ludzie klaskali, śpiewali, odprawiali tańce bioder, że słychać było tętent ich serc. Dookoła zarumienione poliki, a i łzy wzruszeń. Wreszcie, autentycznie był to jeden z najcudowniejszych koncertów w moim niekrótkim przecież życiu. Można nam z Korfantym pozazdrościć. Nawet pozazdrościć trzeba. Od zazdrośników przyjmę także uszczypliwe kondolencje, byle tylko oni sami nie popełniali więcej błędów w niedocieraniu na takie wydarzenia.
Sobotnio-niedzielna wieczoro-noc w Dolinie Charlotty była niczym zapach ściętej trawy, a w powietrzu unosiła się woń jedynie najlepszych nut.
Jako, że w naszym życiu szczęście bywa tylko stanem tymczasowym, należy ów stan podtrzymywać właśnie poprzez uczestnictwa w tak pięknych koncertach.
|
krówki reklamówki Doliny Charlotty |
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
|
do koncertu jeszcze nieco |
|
za plecami sporo pustych miejsc |
|
u boku także |
|
to jeszcze z pozycji wykupionego tańszego sektora |
|
po obiekcie wędrówki ludu |
|
na scenie Yellow Horse |
|
tu także |
|
po przybyciu taki zastaliśmy stan zaludnienia |
|
groziło nieprzeludnieniem |
|
kompleks hotel i spa Doliny Charlotty |
|
Tu pięknie. Po lewej w oddali stawek, a na jego półwyspie coś na modłę karczmy |
|
ci co już w Dolinie zagrali |
|
stoisko z gadżetami Fogerty'ego |
|
super chusta za "skromną" stówkę |
|
t-shirt za 150 zł - fajowy |
|
a tutaj firmowy t-shirt Doliny Charlotty |
|
wejście na obiekt |