Przed południem przedostałem się do serca Poznania - tak na powitanie. Myślałem, że ono mocniej zabije. Nic z tego, ledwie tykało. Wszyscy kanikułują.
Dostałem propozycję wyjazdu na niedzielny koncert Scorpions. Hmmm, wytrzymalibyście Kochani bez jeszcze jednego wspólnego spotkania?
Miło było wczoraj po tygodniu uruchomić domowy sprzęt. Posłuchałem kilku płyt, w tym zakupionej przed dwoma laty reedycji Alison Moyet "Hoodoo". Poza nielicznymi fragmentami, nigdy nie lubiłem tego albumu. I nic się nie zmieniło. Teraz wiem, dlaczego z posłuchaniem najnowszego wydania zwlekałem tyle czasu.
Morduchna Zuleczka wycałowała nas z Żonką do ostatniego skrawka suchej skóry. Po czym strzeliła foszka, odwróciła się na piętce/łapce i pokazała zad. Położyła się w przedpokoju i do późnowieczornego spaceru nawet nie hauknęła. Słusznie, nie zabraliśmy jej na wakacje, więc... Na jej miejscu takich państwa ugryzłbym w dupsko.
Przypomniało mi się jeszcze jedno dawne wakacyjne zdarzenie. Też znad morza, no bo i skąd? I ponownie w roli głównej Peter, plus ja. Ten Peter od gazetki "sekstra".
Także panował gorąc i powiewne nastroje. Nie pamiętam szczegółów - zdarzenie miało miejsce ze dwie dekady temu - ale z jakiegoś powodu znaleźliśmy się w nielubianym przeze mnie Dziwnowie. Okropnie zatłoczonej, nieustawnej, niefunkcjonalnej, nieprzytulnej, no i w ogóle w niczym nieatrakcyjnej portowej miejscowości. Nie dziwię się Kalibabce, że prysnął stamtąd aż miło.
Dwa dziewczęta przypieczone na brąz, z wbitymi we włosach marynarskimi czapami, zaczepiły i zaproponowały quiz. Przeszliśmy pomyślnie, za co nagrodą wieczorny kurs statkiem po Bałtyku dla czterech osób. Kto z nami popłynął, nie przypomnę (chyba moja Żonka, plus ktoś jeszcze), lecz my z Peterem bawiliśmy się świetnie. No, może z lekkim dreszczykiem. Bowiem tylko do zachodu słońca było niczym kajakiem po śniętym jeziorze. Lecz, im ciemniej, tym skala Beauforta trzęsła. Zanim w oczy zajrzał strach, na stateczku furorę robił jego kapitan. My z Peterem twardziela ochrzciliśmy na własny użytek: bosmanem. Przypominał nam ojca Pippi Langstrumpf - jednej z moich ulubionych bohaterek dzieciństwa. Przypomnę, iż ta rudowłosa, o dwóch wystrzałowych kitkach dziewuszka, miała w sobie siłę Samsona, której nawet jej ojciec marynarz nie był w stanie sprostać. Pamiętna scena podnoszenia konia Alfonso na wyrwanych z zawiasów drzwiach. No więc, Bosman z Dziwnowa wyglądał na faceta, który także ma w domu swoją Pippi, i którą również widuje raz do roku, po czym tradycyjnie przegrywa z małolatą w mocowaniu na ręce.
To właśnie od owego Bosmana dowiedziałem się ciekawostki na temat zachodzącego słońca. Pięć minut od styku obwodu z taflą wody, po czym ognista gwiazda całkowicie chowa się za horyzontem.
Słońce podczas tamtego rejsu zaszło, gdy brnęliśmy łodzią wgłąb, a tu coraz ciemniej, chłodniej, wietrzniej, do tego zaczęło coraz mocniej kolebać. My zaś zamiast nawracać, wciąż dryfujemy na otwarte morze. Pomału zewsząd dobiegają zapytania, z gatunku: kapitanie, może będziemy wracać? Lecz Bosman tylko odgarnia przysłowiowe muchy, i gdy wszyscy właśnie pozakładali swetry oraz kurtki, on wciąż dzielnie boso stąpa po drewnianym pokładzie. Zapytaliśmy z Peterem: czy mu nie zimno? Z twardzielską pewnością odrzekł: zimno? ja to po Antarktydzie chadzałem bez butów. Później przez cały turnus używaliśmy sobie chichotami z faceta, że przy nas odegrał twardziela, a tuż po dotarciu na ląd od razu giry do michy z ciepłą wodą, plus kubek gorącej herbaty.
Powróćmy jeszcze do epicentrum tamtego kursu. W pewnej chwili Bosman ogłosił, że oto nastąpił ósmy stopień w skali Beauforta. Zaczęło jeszcze mocniej rzucać, a wiatr przechylał łódź coraz niebezpieczniej, w tym przesiewał rozszalałą wodę z jednej burty na drugą. Autentycznie poczułem się nieswojo. I chyba nie tylko ja, skoro większość turystów coraz mocniej ściskało swe dłonie. My z Peterem, zazwyczaj hardzi bohaterowie, ze wstydem przyznam: wymiękliśmy. Z każdą kolejną obijającą o nas falą pokornieliśmy. Przez moment zacząłem żałować wygranej. Jedynie Bosman kroczył na bosaka z lewej na prawo, kręcąc sterem i rzucając okiem na liczniki z pomiarami. Ale i on w pewnej chwili stwierdził, że pora wracać do portu. I chyba też w ducha kąciku odetchnął, gdy nas wszystkich bezpiecznie odstawił do wyokrętowania.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Dostałem propozycję wyjazdu na niedzielny koncert Scorpions. Hmmm, wytrzymalibyście Kochani bez jeszcze jednego wspólnego spotkania?
Miło było wczoraj po tygodniu uruchomić domowy sprzęt. Posłuchałem kilku płyt, w tym zakupionej przed dwoma laty reedycji Alison Moyet "Hoodoo". Poza nielicznymi fragmentami, nigdy nie lubiłem tego albumu. I nic się nie zmieniło. Teraz wiem, dlaczego z posłuchaniem najnowszego wydania zwlekałem tyle czasu.
Morduchna Zuleczka wycałowała nas z Żonką do ostatniego skrawka suchej skóry. Po czym strzeliła foszka, odwróciła się na piętce/łapce i pokazała zad. Położyła się w przedpokoju i do późnowieczornego spaceru nawet nie hauknęła. Słusznie, nie zabraliśmy jej na wakacje, więc... Na jej miejscu takich państwa ugryzłbym w dupsko.
Przypomniało mi się jeszcze jedno dawne wakacyjne zdarzenie. Też znad morza, no bo i skąd? I ponownie w roli głównej Peter, plus ja. Ten Peter od gazetki "sekstra".
Także panował gorąc i powiewne nastroje. Nie pamiętam szczegółów - zdarzenie miało miejsce ze dwie dekady temu - ale z jakiegoś powodu znaleźliśmy się w nielubianym przeze mnie Dziwnowie. Okropnie zatłoczonej, nieustawnej, niefunkcjonalnej, nieprzytulnej, no i w ogóle w niczym nieatrakcyjnej portowej miejscowości. Nie dziwię się Kalibabce, że prysnął stamtąd aż miło.
Dwa dziewczęta przypieczone na brąz, z wbitymi we włosach marynarskimi czapami, zaczepiły i zaproponowały quiz. Przeszliśmy pomyślnie, za co nagrodą wieczorny kurs statkiem po Bałtyku dla czterech osób. Kto z nami popłynął, nie przypomnę (chyba moja Żonka, plus ktoś jeszcze), lecz my z Peterem bawiliśmy się świetnie. No, może z lekkim dreszczykiem. Bowiem tylko do zachodu słońca było niczym kajakiem po śniętym jeziorze. Lecz, im ciemniej, tym skala Beauforta trzęsła. Zanim w oczy zajrzał strach, na stateczku furorę robił jego kapitan. My z Peterem twardziela ochrzciliśmy na własny użytek: bosmanem. Przypominał nam ojca Pippi Langstrumpf - jednej z moich ulubionych bohaterek dzieciństwa. Przypomnę, iż ta rudowłosa, o dwóch wystrzałowych kitkach dziewuszka, miała w sobie siłę Samsona, której nawet jej ojciec marynarz nie był w stanie sprostać. Pamiętna scena podnoszenia konia Alfonso na wyrwanych z zawiasów drzwiach. No więc, Bosman z Dziwnowa wyglądał na faceta, który także ma w domu swoją Pippi, i którą również widuje raz do roku, po czym tradycyjnie przegrywa z małolatą w mocowaniu na ręce.
To właśnie od owego Bosmana dowiedziałem się ciekawostki na temat zachodzącego słońca. Pięć minut od styku obwodu z taflą wody, po czym ognista gwiazda całkowicie chowa się za horyzontem.
Słońce podczas tamtego rejsu zaszło, gdy brnęliśmy łodzią wgłąb, a tu coraz ciemniej, chłodniej, wietrzniej, do tego zaczęło coraz mocniej kolebać. My zaś zamiast nawracać, wciąż dryfujemy na otwarte morze. Pomału zewsząd dobiegają zapytania, z gatunku: kapitanie, może będziemy wracać? Lecz Bosman tylko odgarnia przysłowiowe muchy, i gdy wszyscy właśnie pozakładali swetry oraz kurtki, on wciąż dzielnie boso stąpa po drewnianym pokładzie. Zapytaliśmy z Peterem: czy mu nie zimno? Z twardzielską pewnością odrzekł: zimno? ja to po Antarktydzie chadzałem bez butów. Później przez cały turnus używaliśmy sobie chichotami z faceta, że przy nas odegrał twardziela, a tuż po dotarciu na ląd od razu giry do michy z ciepłą wodą, plus kubek gorącej herbaty.
Powróćmy jeszcze do epicentrum tamtego kursu. W pewnej chwili Bosman ogłosił, że oto nastąpił ósmy stopień w skali Beauforta. Zaczęło jeszcze mocniej rzucać, a wiatr przechylał łódź coraz niebezpieczniej, w tym przesiewał rozszalałą wodę z jednej burty na drugą. Autentycznie poczułem się nieswojo. I chyba nie tylko ja, skoro większość turystów coraz mocniej ściskało swe dłonie. My z Peterem, zazwyczaj hardzi bohaterowie, ze wstydem przyznam: wymiękliśmy. Z każdą kolejną obijającą o nas falą pokornieliśmy. Przez moment zacząłem żałować wygranej. Jedynie Bosman kroczył na bosaka z lewej na prawo, kręcąc sterem i rzucając okiem na liczniki z pomiarami. Ale i on w pewnej chwili stwierdził, że pora wracać do portu. I chyba też w ducha kąciku odetchnął, gdy nas wszystkich bezpiecznie odstawił do wyokrętowania.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Przed Starym Browarem takie oto chrząszcze... |
...w samym zaś centrum handlowym letnio. |
Na Św. Marcinie też życie spowolnione. |
A i podobnie na Kościuszki od Fredry. |
w "dziewiątce" też luz blues |