piątek, 14 maja 2021

LISA GERRARD & JULES MAXWELL "Burn" (2021)







LISA GERRARD & JULES MAXWELL
"Burn"
(ATLANTIC CURVE)

*****

 

 

Cóż za niesamowity duodram - Lisa Gerrard oraz Jules Maxwell. Znają się od pewnego czasu, jednak nigdy nie na tak poważną artystyczną skalę. Jules do tej pory kompozytorsko spełniał się teatralnie, a później jako okazjonalny koncertowy muzyk Dead Can Dance, by wreszcie niedawno zainicjować szerszą współpracę ze śpiewaczką tej bardzo u nas lubianej grupy. Jak dobrze, że się polubili, albowiem najnowsze wyczyny Dead Can Dance nie przekonują mnie ani trochę. Pójdę dalej, Lisa już dawno nie miała tak kreatywnego muzycznego partnera, przez co wszystkie jej ostatnie poza DeadCanDance'owe wypady, z wszelakimi "tajemniczymi" Bułgarkami, czy Hansem Zimmerem bądź Klausem Schulze, przy właśnie opublikowanym "Burn", pykały jak koperytka, dostarczając emocji z wdziękiem kapiszonu.
Oto przed nami korespondencyjna płyta (Lisa zrealizowała się w Australii, Jules we Francji, a wspomagający James Chapman w Anglii) tryskająca neoklasycznym mrokiem, a wyśpiewanym przez kobietę o gołębim podniebieniu, w którą natura wbiła anielską moc ciemności. Lisa ponownie jest zwodniczo delikatna i jakby wabiąca ideałem szczęścia, a jednak w jej śpiewie niesie się pewne ryzyko zatrutego wina. Ale takiego, które niczym rajskie jabłko każdy zechce spróbować.
Lisa nie jest lilią, pomimo iż z pozoru nosi tak ciepły wizerunek, z niej prawdziwy potwór z bagien, w którego śpiewie słychać moc, mądrość oraz szelest kart historii. I właśnie dlatego warto z "Burn" urządzić sobie dwukwadransowy spacer. Nawet nie spostrzeżemy, gdy po wszystkim naciśniemy przycisk od ponownego uruchomienia tej uzależniającej muzyki. Muzyki nadawanej ze schlebiającego mi terytorium piękna.

Trudno cokolwiek wyróżnić z dzieła, które już teraz pretenduje do albumu roku i o tysiąc kilometrów wyprzedza dumnie przed trzema laty zatytułowane "Dionysus".
Intensywna elektrosymfonika Julesa Maxwella oraz dopomagającego duetowi Jamesa Chapmana, wciąga równie ponętnie, niczym dostojne mroczne wokalizy upiętej w falisty kok urodziwej Lisy. Pani, o której nie trzeba przy każdej okazji używać określenia per gwiazda, albowiem i tak od razu o tym wiemy. Ta fantastyczna Australijka niepierwszy raz pozostawia przyjemną bliznę na mym sercu. I jest to silniejsze doznanie od najefektowniejszych tatuaży na dożywotnio sfatygowanym ludzkim ciele.
Najlepsze momenty - z i tak przecież doskonałej całości - to singlowe "Noyalin (Burn)", "Orion (The Weary Huntsman" oraz "Heleali (The Sea Will Rise)". Niemniej, nie radziłbym do myjni oddawać niedokładnie wylizanego talerza.


A.M.