środa, 16 marca 2022

Leszek

Kolega mi umarł. W ostatnich latach już mocno wygasły, lecz na etapie dzieciństwa oraz młodości bardzo istotny. Ważny, lubiany, potrzebny.
My z jednego przedszkola, różnych podstawówek, za to jednego bloku. On pod piątką, ja pod dziewiątką. Kiedy wlatywałem do Leszka, brałem rozbieg na dwa mieszkania, a przez dwa kolejne wyhamowywałem. Leszek po latach oznajmił, że zawsze słyszał ten rozbieg i świst laczków, i tylko ze stoperem wyczekiwał dzwonka do drzwi.
Pierwsze papierosy wypalałem właśnie z Nim. Na jeszcze nieotwartej trasie Niestachowskiej. Ile my wtedy mieliśmy sobie do powiedzenia. A potem wiele wspaniałych chwil, wspólnych kolegów, koleżanek. Parę z nich nieźle w Leszka zapatrzonych. Przystojny był. Koleżanka pewnego razu zapytała, czy Leszek aby nie jest piłkarzem? Bo Leszek nosił długie i schludnie ułożone włosy, miał odpowiednią sylwetkę, a jeszcze ubierał się na pół sportowo. Dobrze leżały na Nim koszulki, a zimą trampki. Zawsze w nich chodził. Wyglądał w nich niczym Phil Collins w albumowej wkładce do "No Jacket Required". Aaa, no i spodnie - tylko Perysy. To takie z blaszką na prawym półdupku. Uwielbiał tę markę, inne nie miały szans. I co jedna para mu się wysłużyła, zaraz rwał do Pewexu po kolejną. Raz tylko wyszło inaczej. Gdy piętnaście na kolejną parę dżins przeznaczonych dolarów Leszek postanowił zainwestować w winyl Smokie "The Montreux Album". Och, zazdrościłem mu tych Smouków. Tak szczerze, nie jakoś zawistnie. Przecież to był mój kumpel, więc cieszyły jego sukcesy.
Miał bardzo ładny charakter pisma. Wszyscy podziwiali. Kaligrafował, koloryzował, niemal artystycznie przyozdabiał każdy list pisany z wojska. Pozostały na pamiątkę. Nigdy nie wyrzucałem. Odnajdę po latach i poczytam sobie. Zapewne wzruszę się. Nie może być inaczej.
Pamiętam Leszka odprowadzkę do wojska. Łezka mu z oka prysnęła, gdy zamykał domowe drzwi po pożegnaniu z Mamą. Miał z nią piękne relacje. Ciepłe. Takie do pozazdroszczenia. Było między nimi dużo miłości.
To właśnie z ust Leszka po raz pierwszy usłyszałem nazwę Led Zeppelin. Dzięki Niemu zrozumiałem lepszy muzyczny świat, zanim się w pełni usamodzielniłem. Kiedyś Wujaszek (bo tak go tytułowałem) upatrzył sobie pewną płytę i zaproponował wspólną przechadzkę do osiedlowej księgarni. Chciał ją kupić przy mojej asyście - Breakout "Kamienie". To ta płyta, na której m.in. "Modlitwa". Trudne granie to było dla mnie, ale się uczyłem. Przy Leszku dużo takiego grania było zawsze. Doedukowywał mnie nagrywanymi z radia całymi albumami, których razem słuchaliśmy. Lubił Phila Collinsa, Ozzy'ego, Jethro Tull, Gary'ego Moore'a, Saxon, Roberta Planta, Petera Gabriela, ale też starą poczciwą elektronikę, jak Jarre, Tangerine Dream, Klaus Schulze. Przed laty podarował mi nawet Schulzeego kompakt "Dune". Dwie długie suity. Nastrojowe, atmosferyczne, niełatwe. No, ale Leszek nie chadzał na skróty. Wymagał od siebie, to też i od innych. Kupił sobie nowe wydanie tego "Dune", stare postanowił mi podarować. Zachowałem, mam do dzisiaj. Nie wyobrażam sobie inaczej. Właśnie leci, właśnie słucham. Ściska mocno.
Raz poważnie Leszkowi nawaliłem. Kiedy jeszcze nie znałem życiowych zasad, ponieważ nikt mi ich nie podpowiedział, no i jakoś tak wyrwało. Na obronę dodam, miałem dwanaście, może trzynaście lat. Sprzedałem mu z zyskiem polskiego singla Smokie. I jeszcze tego samego dnia było mi ogromnie łyso, gdy jego Tata przywołał zachłannego Andrzejka do porządku, konkludując: proszę Leszkowi nie sprzedawać więcej żadnych płyt. Utrwaliły mi się te słowa, jak zresztą cała tamta sytuacja. Nigdy później nie zrobiłem czegoś podobnego. Ale nie wyrzuciłem też niczego z pamięci, wszystko ze mną pozostało. Jak koszmar, którego nie da się wymazać. Zadra. 
Nie wiem, co było powodem, że w ostatnim czasie mieliśmy ze sobą kosę. Przecież nigdy się na serio nie pokłóciliśmy, a już tym bardziej na pięści - byście sobie nie myśleli. Jakoś tak się złożyło, że od dawna się omijaliśmy, nawet unikaliśmy. On swoje towarzystwo, ja swoje. Zupełnie nie obchodziły żadnego z nas dawne wspomnienia, czyli coś, co już bez żadnych procedur predysponowało do statusu przyjaźni. A gdy już się spotykaliśmy na neutralnym terenie, trzymaliśmy bezpieczny dystans. Coś wisiało w powietrzu. Jakiś zaduch, coś ciężkiego. Wciąż miałem w głowie, że wszystkie dawne piękne chwile, które kiedyś nas tak fajnie łączyły, gdzieś się posypały i nie można złożyć. W pewnym momencie postanowiłem nawet usunąć się z Jego życia. Nie wysyłać więcej życzeń, czy to urodzinowych, czy też na święta, samemu też nie przyjmować. Odsunąłem się od niego oraz nawet kilku wspólnych kumpli. Po to, by nie mącić wody. Dałem za wygraną drugiej stronie. Pozwalałem pomału o sobie zapominać, lecz jednocześnie postanowiłem dać na przetrzymanie. Z nutką nadziei, że może ten właśnie czas coś poprawi. Że może kiedyś się za sobą stęsknimy. Że pożałujemy, zrozumiemy, scalimy nasze kumpelstwo. Jednak to już się nigdy nie stanie, bo Leszek umarł. Tak szybko sprawy się potoczyły. Zapewniano, że tylko parę dni w szpitalu i będzie okay. A gdyby były dobre prognozy, w miniony poniedziałek miał wrócić do domu. Niestety nadzieja na dobre jutro, przeszła w wieczny sen. I teraz z tym wszystkim zostałem, jak z kamlotem, który gniecie w sercu.
Tak mi przykro, Leszek. Mama nie mogła się Ciebie doczekać, co? Wiem wiem, wszystko pojmuję. 

P.S. Przed pięcioma laty odeszła Jego Mama. Przeczytajcie proszę ... https://blognawiedzonego.blogspot.com/search?q=mama+kolegi

a.m.