poniedziałek, 28 marca 2022

le parc

Zastanawiające, czy naprawdę kogokolwiek rajcuje jeszcze oglądanie ceremonii z rozdań Oscarów? Mnie osobiście temat równie powiewa, co katarski Mundial, jedynka Igi, albo skoki w Planicy. Emocje jak na rybach. Oscarowa nadęta gala, z zawsze zaskoczonymi triumfatorami, których garniturowy luz nigdy nie śmieszy. Na wczesną starość wolę sobie chlapnąć małego i poczytać o kosmosie. Do tego "pozaświata" mam szczególny respekt i nieukrywaną adorację. W nim nie ma złudzeń, dopingu czy fałszerstw. Nikt nie snuje pozorów. A nawet nie stara się. Be weźmy choćby takie Jezioro Bajkał. Brzmi bajecznie, a skute lodem. Oszustwo dla zmysłów. To jak słony karmel, który jest słodki, albo żołądkowa gorzka, której już sama konsystencja zdradza nadmiar cukru. I to też trochę, jak zabawa w kotkę i myszkę na rozłożonej płachcie mapie, gdzie Dolny Śląsk powyżej Górnego. W przestrzeni wszystko się zgadza. No, ale tam warunki ustala natura, nie nasze ziemskie bzdurki, z gatunku: żyli długo i szczęśliwie.
Tangerine Dream - ostatnio słucham ich niebezpiecznie dużo. Być może nawet za dużo, ale co tam, kto mi zabroni. Oczywiście robię przystanki, chociażby wobec nowych albumów Bryana Adamsa, Lany Lane czy Augusta Zadry, ponieważ są rewelacyjne. Ale jeśli w żyłę, to najlepiej wyścielone nutką niepokoju bity Tangerine Dream.

Wczoraj w Nawiedzonym spodziewany fragment płyty "Exit" - otwierające ją ponad 9-minutowe "Kiew Mission". Ale przede wszystkim blisko połowa albumu "Le Parc". To już 1985 rok, i wciąż ten sam skład, co na "Exit" - znany zresztą z pierwszych polskich koncertów: Froese, Franke i Schmoelling. Schmoelling na ostatnich nogach w grupie, albowiem, zaraz po "Le Parc" już go w Tendżerinach nie było. Ale tutaj jeszcze był - i jak zawsze był świetny. "Le Parc" to rzecz wyzbyta dłuższych form, lecz i tak okazale ilustrująca wybrane parkowe miejsca świata, czyli potężne skwery natury, terytoria zapierające dech. No i proszę, jedna płyta, a mamy w nią wbity paryski Lasek buloński, do tego największe europejskie berlińskie Zoo, londyński Hyde Park - oj, przydatne dziś miejsce wolności słowa. Ponadto, sprzyjające samobójcom oceaniczne klify w Sydney czy Park Narodowy Yellowstone - naznaczony wszystko mówiącym tytułem "Yellowstone Park (Rocky Mountains)". Nie lada sztuka, by za pomocą wielokolorowych wykresów, licznych pokrętełek oraz suwaków, wrobić odbiorcę w podziwianie gejzerów, rzek i jezior, wodospadów, gorących źródeł czy kanionów, a im się udało. Nic, tylko wyostrzać zmysły. Nawet, jeśli tym razem pozbawiona nieco atmosfery niesamowitości muzyka, to jednak wciąż z rąk optymalnych elektroników. Ekipa Froesego, nawet z uszczerbkiem wbitego w nich genu kosmosu, nieźle odnalazła się w tych prostszych, być może nawet bardziej komunikatywnych melodiach. Niekiedy pisanych pod dyktando list przebojów. A tak, nie śmiejcie się. Tangerine Dream ocierali się nawet o amerykański Billboard. Idealnie chęć oddania się szerszej publiczności wyraża tu przede wszystkim "Streethawk". Temat przeznaczony dla amerykańskiego i krótkiego serialu kina akcji, którego to w polskim odpowiedniku "Ulicznego Jastrzębia", stało się czołówką. Rozpoznawalną do dziś. Ostatecznie numer dostąpił tu przedrostka "Le Parc", otrzymując tytułowe dystynkcje wobec całego albumu. 

a.m.