Kapitalną płytę nagrał Bryan Adams. W sumie nagrał dwie, bowiem ta jeszcze jedna pojawiła się tylko w strumieniu i jest hołdem dla "Pretty Woman". Z wolą tytułu "So Happy It Hurts", Muzyk tak szczęśliwy, że aż strach. Doskonała rzecz na napoczętą, a i w sumie całą wiosnę. Na odreagowanie po czarnych chmurach. Oto pełen witalności rock, z wpadającymi w ucho melodiami. Refren goni refren.
Nieoceniony John Cleese w intro do "Kick Ass". Notabene piosence z przesłaniem i życzliwie kopiącej tyłek. O to chodzi. Z konkluzją: na świecie za mało rock'n'rolla, za mało gitar, bębnów i klaskania dłońmi. Dajmy czadu! - let's rock!
Od piosenek, typu tytułowe "So Happy It Hurts" (słońce świeci, nie ma już deszczu, więc wciśnij gaz, zapomnij o całym bólu), "Never Gonna Rain" (nigdy nie będzie padać. Wierzę, że będzie lepszy dzień), "You Lift Me Up" (Przyjaciele tacy, jak Ty, nigdy nie odchodzą. To się czuje w sercu, dotyku, duszy. To się widzi w uśmiechu. Nawet, gdy się zestarzejemy), "On The Road" (uroki życia artysty w trasie), wspomniane już "Kick Ass" czy w zdecydowanie r'n'rollowej balladzie "Always Have, Always Will" (cóż za miłosne wyznanie!), nie sposób się uwolnić. A zatem, zaczyna się przepychanka o płytę roku. Bryan wymiata i stawia podwyższone warunki. Bójcie się teraz źle rozstawiać nuty.
Czterdzieści lat minęło... Iron Maiden "The Number Of The Beast". Dziś jest ten dzień. Ależ ta płyta dla mnie znaczy. Wciąż wiele, choć wiadomo, nie ma jak stare emocje. Dziś już nieco przygarbione i stetryczałe, na co wskazuje mój wiek, ale emocje wciąż prześwitujące przez nienaruszoną zębem czasu kalkę.
Ileż ta muzyka ze mną przeszła, a ile jej zawdzięczam. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim robiła ze mną co chciała. W tamtych latach miałem na jej punkcie nieopisywalnego bzika. Obecnie trudno to uwiarygodnić, ponieważ tak bardzo zmieniły się realia, podejście do muzyki, do jej przeżywania, iż nikomu niczego nie odbierając, nie ma szans, by współczesne młodziaki skumały, w czym rzecz. Sorry, ale to najświętsza prawda. Obecnie żadnej muzyki już się tak nie przeżywa, jak wtedy. Wszystko spowszedniało, zezwyczajniało, przestało być niedoścignionym marzeniem życia. A ja kupując wówczas tych Mejdens na winylu miałem wrażenie, że przekraczam rajski próg. To nie był kolejny fajny metalowy album. Takim jest "Senjutsu". To była magia plus cudowny najazd na nieograniczoną wyobraźnię młodego człowieka. Człowieka, który utknął w socjalistycznym syfie, w jego beznadziei, bezperspektywiu - pośród szarych budek, porypanych elewacji, ludzi strudzonych, rzadko uśmiechniętych. A jeśli nawet, to dlatego, iż będących pod wpływem. Bo bez dziabnięcia sobie, trudno było przetrwać. Dlatego byliśmy zalkoholizowanym narodem, który teraz w luksusie sączy lurowate winka i takiej też słucha muzyki.
a.m.