Wszystko zaczęło się od "W Cieniu Dobrego Drzewa" oraz drugiej w dorobku płyty Ireny Jarockiej "Gondolierzy Znad Wisły". A więc tym samym od okładek Marka Karewicza. Od okazale uchwyconych sylwetek Pani Ireny, od pięknej i niezwykle dobrze śpiewającej kobiety, co też dostrzegło minionej niedzieli kilku nawiedzonych Słuchaczy.
Pierwszą z owych dwóch płyt, jaką nastawiłem, było "W Cieniu Dobrego Drzewa", i był to mój pierwszy, najpierwszy raz. Właśnie wtedy świadomie po raz pierwszy nastawiłem płytę z muzyką. Wcześniej bywały jedynie bajki. Zazwyczaj utrwalone na małych siedmio-calowych płytkach, jak: "Czerwony Kapturek", "Król Apsik", "Jaś i Małgosia", itd... Słuchałem i poruszałem wyobraźnią. Gdy Władysław Hańcza wcielał się w wilka, miałem go przed oczyma. Kiedy wypluwał Kapturka, czytaj: przywracał na świat, widziałem jego głupią minę. Słuchanie bajek fascynowało, ale i pochłaniało w pełni. Może dlatego od zawsze rajcuje mnie fikcyjny muzyczny świat, a w życiu codziennym stronię od nudziarzy.
Gwiazdka 1977 zapadła w mą pamięć, nie tylko z powodu płyt Ireny Jarockiej. Prawdą, że były one prezentem dla Siostry, jednak na szczęście jej nie zainteresowały, więc przygarnąłem te bezdomne piosenki i pokochałem całym sercem. Tamte święta wspominam, bo były piękne, kolorowe, pomimo iż do skromnego współlokatorskiego mieszkanka Babci i Dziadka Masłowskich słońce dochodziło tylko od kuchni.
Babcia Stasia zawsze robiła jedyny w swoim rodzaju kisiel. Przegryzały go na wskroś suszone owoce. Był najpyszniejszy. Nikt takiego nie robił. Bo też nikt nie miał lepszej babci ode mnie. Jego zapach idealnie współgrał z farbami, płótnem i sztalugami, jakie stały we frontalnej części pokoju, tuż obok telewizora. Starego Ametysta - takiego z zaokrąglonym ekranem.
Żył jeszcze Dziadek Piotr. Już kiepsko chodził, a raczej szurał, bo z podnoszeniem stóp miewał problemy. W następnym roku zmarł. Był lekarzem, wiedział co mu jest. Wiedział, że zbliża się koniec. Ten nadchodził coraz okrutniej, a Dziadek pomimo ogromnej wiedzy musiał wypatrywać ostatecznego dnia. Pamiętam jego cierpienie. Szczególnie utkwił mi pewien dzień, gdy rodzinką wpadliśmy znienacka, a Babcia właśnie w pocie czoła opatrywała Dziadka, podczas gdy ten wił się z bólu. Już wówczas zdałem sobie sprawę, że nie jesteśmy wieczni. Ale na Gwiazdkę '77 jeszcze wszystko było w miarę dobrze i nic nie zapowiadało tak rychłego końca. Humory dopisywały, stół zastawiony po brzegi radował niewysokiego jeszcze Andrzejka żarłoka, jedynie tylko Gwiazdor co do mnie nie miał wyczucia. Pod choinką znalazłem "Młodego Technika", więc się poryczałem. Tak szczerze. Łzy leciały strumieniami. Tata chciał ze mnie zrobić budowniczego dróg i mostów, sam zresztą dochrapał się magistra inżyniera technologii drewna, miał więc ambicje, by jego syn także poruszał nerwem inżynieryjnym. Dziadzio był z kolei tytułowanym doktorem medycyny, więc też cholera jasna: inteligent. A ja z tą edukacją zawsze pod górkę. Na trójach, od łaski na czwórkach, a na piątkach, gdy byłem bez grosza. Nie było czasu, ponieważ była muzyka, której się w pełni oddawałem. Było też wiele innych atrakcji, byli koledzy, a później coraz chętniej koleżanki. Kręciło się ich trochę, ale tylko na wczesnym etapie, bo później zrobiłem się wredny. Wredny do kobitek. I tak mi pozostało. Nie potrafię ich obsypywać kwiatami, prawić zbędnych komplementów, nie wiem o czym gadać podczas tańca, więc nie tańczę. Jednak, gdy miałem dwadzieścia, dwadzieścia parę lat, nie mogłem się od nich opędzić. Miałem powodzenie. Bez fałszywej skromności, wiele się naprawdę napraszało. Kilka na poważnie zadurzyło, a ja je tylko po kolei krzywdziłem, więc gdy wreszcie przyszło na mnie, dla równowagi też mnie w dupsko pewna spryciula kopnęła. Długo dochodziłem do siebie. Już taki jestem. Łatwo mnie zranić, choć byłoby dobrze, gdybym sam też tego nie czynił. Ależ się rozpędziłem... a miało być tylko o Irenie Jarockiej. Rad jestem, że debiut Pani Ireny z 1974 roku przypadł Szanownym Państwu do gustu. I proszę, gdyby nie śmierć Pana Marka Karewicza, nie ośmieliłbym się chyba nigdy zaprezentować w audycji aż połowy jej albumu.
Robert, od którego otrzymałem książkę "Karewicz Big Beat", posłuchał niedzielnej audycji. Tak sam od siebie. Nie informowałem Go o niej. W ogóle nikogo nie informuję, nie zmuszam... bo i po co? Prawdziwy słuchacz to ten, którego się nie przymusza. Robertowi ostatnie Nawiedzone podpasiło, bo oto, co mi napisał we wczorajszym sms-ie: "Gdyby gra naszych piłkarzy chociaż w jednej dziesiątej była tak dobra, jak twoje wczorajsze Nawiedzone Studio, moglibyśmy myśleć spokojnie o sukcesie na Mundialu". Czy można otrzymać lepszą nagrodę?. Lecz nie tylko Robert zafundował mi tych nieco budujących słów. Realizujący program Krzysztof Piechota Jr., po audycji na moje "dziękuję", odparł: "to była dla mnie prawdziwa przyjemność".
To była dobra niedziela. Co prawda, przegraliśmy Mundial, ale co tam. Zapamiętam ją, warto.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Pierwszą z owych dwóch płyt, jaką nastawiłem, było "W Cieniu Dobrego Drzewa", i był to mój pierwszy, najpierwszy raz. Właśnie wtedy świadomie po raz pierwszy nastawiłem płytę z muzyką. Wcześniej bywały jedynie bajki. Zazwyczaj utrwalone na małych siedmio-calowych płytkach, jak: "Czerwony Kapturek", "Król Apsik", "Jaś i Małgosia", itd... Słuchałem i poruszałem wyobraźnią. Gdy Władysław Hańcza wcielał się w wilka, miałem go przed oczyma. Kiedy wypluwał Kapturka, czytaj: przywracał na świat, widziałem jego głupią minę. Słuchanie bajek fascynowało, ale i pochłaniało w pełni. Może dlatego od zawsze rajcuje mnie fikcyjny muzyczny świat, a w życiu codziennym stronię od nudziarzy.
Gwiazdka 1977 zapadła w mą pamięć, nie tylko z powodu płyt Ireny Jarockiej. Prawdą, że były one prezentem dla Siostry, jednak na szczęście jej nie zainteresowały, więc przygarnąłem te bezdomne piosenki i pokochałem całym sercem. Tamte święta wspominam, bo były piękne, kolorowe, pomimo iż do skromnego współlokatorskiego mieszkanka Babci i Dziadka Masłowskich słońce dochodziło tylko od kuchni.
Babcia Stasia zawsze robiła jedyny w swoim rodzaju kisiel. Przegryzały go na wskroś suszone owoce. Był najpyszniejszy. Nikt takiego nie robił. Bo też nikt nie miał lepszej babci ode mnie. Jego zapach idealnie współgrał z farbami, płótnem i sztalugami, jakie stały we frontalnej części pokoju, tuż obok telewizora. Starego Ametysta - takiego z zaokrąglonym ekranem.
Żył jeszcze Dziadek Piotr. Już kiepsko chodził, a raczej szurał, bo z podnoszeniem stóp miewał problemy. W następnym roku zmarł. Był lekarzem, wiedział co mu jest. Wiedział, że zbliża się koniec. Ten nadchodził coraz okrutniej, a Dziadek pomimo ogromnej wiedzy musiał wypatrywać ostatecznego dnia. Pamiętam jego cierpienie. Szczególnie utkwił mi pewien dzień, gdy rodzinką wpadliśmy znienacka, a Babcia właśnie w pocie czoła opatrywała Dziadka, podczas gdy ten wił się z bólu. Już wówczas zdałem sobie sprawę, że nie jesteśmy wieczni. Ale na Gwiazdkę '77 jeszcze wszystko było w miarę dobrze i nic nie zapowiadało tak rychłego końca. Humory dopisywały, stół zastawiony po brzegi radował niewysokiego jeszcze Andrzejka żarłoka, jedynie tylko Gwiazdor co do mnie nie miał wyczucia. Pod choinką znalazłem "Młodego Technika", więc się poryczałem. Tak szczerze. Łzy leciały strumieniami. Tata chciał ze mnie zrobić budowniczego dróg i mostów, sam zresztą dochrapał się magistra inżyniera technologii drewna, miał więc ambicje, by jego syn także poruszał nerwem inżynieryjnym. Dziadzio był z kolei tytułowanym doktorem medycyny, więc też cholera jasna: inteligent. A ja z tą edukacją zawsze pod górkę. Na trójach, od łaski na czwórkach, a na piątkach, gdy byłem bez grosza. Nie było czasu, ponieważ była muzyka, której się w pełni oddawałem. Było też wiele innych atrakcji, byli koledzy, a później coraz chętniej koleżanki. Kręciło się ich trochę, ale tylko na wczesnym etapie, bo później zrobiłem się wredny. Wredny do kobitek. I tak mi pozostało. Nie potrafię ich obsypywać kwiatami, prawić zbędnych komplementów, nie wiem o czym gadać podczas tańca, więc nie tańczę. Jednak, gdy miałem dwadzieścia, dwadzieścia parę lat, nie mogłem się od nich opędzić. Miałem powodzenie. Bez fałszywej skromności, wiele się naprawdę napraszało. Kilka na poważnie zadurzyło, a ja je tylko po kolei krzywdziłem, więc gdy wreszcie przyszło na mnie, dla równowagi też mnie w dupsko pewna spryciula kopnęła. Długo dochodziłem do siebie. Już taki jestem. Łatwo mnie zranić, choć byłoby dobrze, gdybym sam też tego nie czynił. Ależ się rozpędziłem... a miało być tylko o Irenie Jarockiej. Rad jestem, że debiut Pani Ireny z 1974 roku przypadł Szanownym Państwu do gustu. I proszę, gdyby nie śmierć Pana Marka Karewicza, nie ośmieliłbym się chyba nigdy zaprezentować w audycji aż połowy jej albumu.
Robert, od którego otrzymałem książkę "Karewicz Big Beat", posłuchał niedzielnej audycji. Tak sam od siebie. Nie informowałem Go o niej. W ogóle nikogo nie informuję, nie zmuszam... bo i po co? Prawdziwy słuchacz to ten, którego się nie przymusza. Robertowi ostatnie Nawiedzone podpasiło, bo oto, co mi napisał we wczorajszym sms-ie: "Gdyby gra naszych piłkarzy chociaż w jednej dziesiątej była tak dobra, jak twoje wczorajsze Nawiedzone Studio, moglibyśmy myśleć spokojnie o sukcesie na Mundialu". Czy można otrzymać lepszą nagrodę?. Lecz nie tylko Robert zafundował mi tych nieco budujących słów. Realizujący program Krzysztof Piechota Jr., po audycji na moje "dziękuję", odparł: "to była dla mnie prawdziwa przyjemność".
To była dobra niedziela. Co prawda, przegraliśmy Mundial, ale co tam. Zapamiętam ją, warto.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"