Pewnego razu porucznik Columbo zawitał do galerii, gdzie jego oczom ukazała się współczesna niezrozumiała sztuka. Przyglądał się jednej rzeźbie, później kolejnej, lecz niestety ich tytuły zupełnie nie pokrywały się z porucznika wyobraźnią. Właścicielka placówki dostrzegając wnikliwe zainteresowanie pana w pogiętym prochowcu, który w jednej z dłoni trzymał przygaszone cygaro, drugą zaś muskał intrygujące dzieło sztuki, zapytała: czy mogę w czymś pomóc? Porucznik wskazując palcem na podziwiany eksponat odpowiedział pytaniem na pytanie: przepraszam, czy mogłaby mi pani to wyjaśnić? Na co zdegustowana sprzedawczyni, bez chwili namysłu: my nie wyjaśniamy.
Powyższa scenka stoi dobitnym przykładem, że sztuki się nie tłumaczy. Co najwyżej kataloguje, lecz po co zaraz wszystkiemu doklejać łatkę? Nie dziwię się, że Steven Wilson skończył z Porcupine Tree, bo choć zespół ewoluował, to fani przybili mu łatkę "rock progresywny", zupełnie jakby nie było widać różnicy pomiędzy "The Sky Moves Sideways" a "The Incident". Etykietkę jednak trzaśnięto raz na zawsze. A skoro jesteśmy przy Stefku Łylsonie... niełatwo było mu odzwyczaić wielu nieelastycznych fanów dawnej twórczości względem niesionego postępu. Niedawno przecież pewien jego entuzjasta wsiadł do samolotu, przemierzył niemałą odległość, tylko po to, by Stefkowi przed domem wyrzucić gniew i brak akceptacji na ostatnie "To The Bone". Nawet nieźle, przynajmniej wiadomo, że fan pełną gębą. Gorzej, gdy Stefkowi z podobnego powodu grozi się śmiercią. A ponoć też taka sytuacja miała miejsce. Na tej zasadzie powinienem wystrzelać kilku mych dawnych ulubieńców, włącznie z King Crimson, których obecne wcielenie zupełnie do mnie nie trafia. A piszę to za pięć dwunasta przed polskimi koncertami, z których wszyscy zapewne wyjdą wniebowzięci. Wszak nazwa zobowiązuje. Bo czy ktokolwiek pamięta czasy Fripp'owskich dziwolągów, co: ProjeKct One lub ProjeKct Two? Przecież nie było to nic innego, jak pitolenie pod współczesne dokonania King Crimson - vide niestrawne "The ConstruKction Of Light" i jeszcze słabsze "The Power To Believe". Osobiście cenię i lubię ekipę Frippa za dokonania okresu 1969/74, lecz cała reszta, to już prawdziwa matematyka. Niektórzy jednak straszą, że w obecnych 7- lub 8-osobowych wcieleniach (na trzy perkusje), obecni Karmazynowi grają jak za najlepszych lat. Może więc popełniam błąd, że odpuszczam oba poznańskie występy? Dotąd zobaczyłem grupę dwukrotnie, i raczej płonąłem w zachwytach widząc na scenie Roberta Frippa, Tony'ego Levina czy największą rozkosz z nich wszystkich: Billa Bruforda, albowiem repertuar obu przedstawień daleki był od euforii. I też cieszyłem się jak głuptak, bo ujrzałem King Crimson. Co to jednak za King Crimson, gdzie zamiast Grega Lake'a lub Johna Wettona, przy mikrofonie najmniej przeze mnie lubiany Adrian Belew. Dobrze, że obecnie już po nim nawet śladu, jest więc szansa, że krakowsko-poznańskie koncerty okażą się "całkiem nową jakością", a więc istnym brand new world. Czego wszystkim życzę.
Z zespołem Yes feat. ARW też jest ciekawa sytuacja, ponieważ w mojej opinii prym wiodą właśnie panowie: Anderson, Rabin, Wakeman, zamiast Yes Howe'a i White'a, który w nazwie jeszcze nie potrzebuje przydomku. A jak jest? Jest brutalnie. No cóż, nieważne, że konsolidują owe "featuring" same nazwiska-petardy, skoro za prawowite Yes nadal uznaje się odpad z Jonem Davisonem.
Nazwy, nazewnictwa, szyldy, etykietki... kiedy te wreszcie przestaną być wyznacznikami, bądź nie zawsze rzetelną wykładnią prawdy?
Nawiązując na moment do niedzielnego koncertu Yes, pozwolę się podeprzeć opinią Tomka Szmajtera - tego dżentelmena od najbogatszej w Polsce wiedzy o Deep Purple, a jednocześnie współautora (wraz z Rolandem Burym) kilku literatur na temat tejże legendy rocka. Tomek nazajutrz po koncercie napisał, że był dotąd na pięciu występach Yes, a koncert z Parku Sowińskiego uważa za najlepszy z wszystkich dotychczasowych. Tomkowi można zaufać, albowiem facet zobaczył więcej koncertów, niż ty bracie w życiu zjadłeś kotletów.
Jeszcze Szanownym Państwu udostępnię, oczywiście za zgodą Słuchacza N.S. i czytelnika Blogu Nawiedzonego, Pana Jarka Libelta, fragment listu, w którym tak oto Pan Jarek odniósł się do mego niedawnego pokoncertowego wpisu:
P.S. I właśnie się dowiaduję, że ponoć King Crimson przed chwilą stali się nonetem, albowiem powrócił Adrian Belew. Wywołałem wilka z lasu. Tym samym wiem, że koncert już na pewno nie dla mnie.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Powyższa scenka stoi dobitnym przykładem, że sztuki się nie tłumaczy. Co najwyżej kataloguje, lecz po co zaraz wszystkiemu doklejać łatkę? Nie dziwię się, że Steven Wilson skończył z Porcupine Tree, bo choć zespół ewoluował, to fani przybili mu łatkę "rock progresywny", zupełnie jakby nie było widać różnicy pomiędzy "The Sky Moves Sideways" a "The Incident". Etykietkę jednak trzaśnięto raz na zawsze. A skoro jesteśmy przy Stefku Łylsonie... niełatwo było mu odzwyczaić wielu nieelastycznych fanów dawnej twórczości względem niesionego postępu. Niedawno przecież pewien jego entuzjasta wsiadł do samolotu, przemierzył niemałą odległość, tylko po to, by Stefkowi przed domem wyrzucić gniew i brak akceptacji na ostatnie "To The Bone". Nawet nieźle, przynajmniej wiadomo, że fan pełną gębą. Gorzej, gdy Stefkowi z podobnego powodu grozi się śmiercią. A ponoć też taka sytuacja miała miejsce. Na tej zasadzie powinienem wystrzelać kilku mych dawnych ulubieńców, włącznie z King Crimson, których obecne wcielenie zupełnie do mnie nie trafia. A piszę to za pięć dwunasta przed polskimi koncertami, z których wszyscy zapewne wyjdą wniebowzięci. Wszak nazwa zobowiązuje. Bo czy ktokolwiek pamięta czasy Fripp'owskich dziwolągów, co: ProjeKct One lub ProjeKct Two? Przecież nie było to nic innego, jak pitolenie pod współczesne dokonania King Crimson - vide niestrawne "The ConstruKction Of Light" i jeszcze słabsze "The Power To Believe". Osobiście cenię i lubię ekipę Frippa za dokonania okresu 1969/74, lecz cała reszta, to już prawdziwa matematyka. Niektórzy jednak straszą, że w obecnych 7- lub 8-osobowych wcieleniach (na trzy perkusje), obecni Karmazynowi grają jak za najlepszych lat. Może więc popełniam błąd, że odpuszczam oba poznańskie występy? Dotąd zobaczyłem grupę dwukrotnie, i raczej płonąłem w zachwytach widząc na scenie Roberta Frippa, Tony'ego Levina czy największą rozkosz z nich wszystkich: Billa Bruforda, albowiem repertuar obu przedstawień daleki był od euforii. I też cieszyłem się jak głuptak, bo ujrzałem King Crimson. Co to jednak za King Crimson, gdzie zamiast Grega Lake'a lub Johna Wettona, przy mikrofonie najmniej przeze mnie lubiany Adrian Belew. Dobrze, że obecnie już po nim nawet śladu, jest więc szansa, że krakowsko-poznańskie koncerty okażą się "całkiem nową jakością", a więc istnym brand new world. Czego wszystkim życzę.
Z zespołem Yes feat. ARW też jest ciekawa sytuacja, ponieważ w mojej opinii prym wiodą właśnie panowie: Anderson, Rabin, Wakeman, zamiast Yes Howe'a i White'a, który w nazwie jeszcze nie potrzebuje przydomku. A jak jest? Jest brutalnie. No cóż, nieważne, że konsolidują owe "featuring" same nazwiska-petardy, skoro za prawowite Yes nadal uznaje się odpad z Jonem Davisonem.
Nazwy, nazewnictwa, szyldy, etykietki... kiedy te wreszcie przestaną być wyznacznikami, bądź nie zawsze rzetelną wykładnią prawdy?
Nawiązując na moment do niedzielnego koncertu Yes, pozwolę się podeprzeć opinią Tomka Szmajtera - tego dżentelmena od najbogatszej w Polsce wiedzy o Deep Purple, a jednocześnie współautora (wraz z Rolandem Burym) kilku literatur na temat tejże legendy rocka. Tomek nazajutrz po koncercie napisał, że był dotąd na pięciu występach Yes, a koncert z Parku Sowińskiego uważa za najlepszy z wszystkich dotychczasowych. Tomkowi można zaufać, albowiem facet zobaczył więcej koncertów, niż ty bracie w życiu zjadłeś kotletów.
Jeszcze Szanownym Państwu udostępnię, oczywiście za zgodą Słuchacza N.S. i czytelnika Blogu Nawiedzonego, Pana Jarka Libelta, fragment listu, w którym tak oto Pan Jarek odniósł się do mego niedawnego pokoncertowego wpisu:
"1. Zazdroszczę Panu niedzielnego Yes'owego koncertu. Tak w
pozytywnym sensie. Ale w szczególności tego "I Am Waiting"... Przepiękna
pieśń. Ja również bardzo lubię "Talk". Jakby jeszcze przyłożyli całe
"Endless Dream" to... miałbym wyrzuty sumienia z powodu swojej
nieobecności ;). Też byłem na poznańskim koncercie Yes, ale moje
ostatnie wspomnienie z tego "obozu" to solowy występ Jona Andersona w
Teatrze Roma (bodaj w 2009). To z pewnością nie był jego koncert życia,
jeśli idzie o formę. Ale wracał wtedy przecież po ciężkiej chorobie. Tym
bardziej miło usłyszeć, że udało mu się na dobre powrócić na najwyższy
poziom. Szczerze przyznam, że miałem wątpliwości, czy to się uda.
2. Pisze Pan, że "Andy Latimer bez trudu potrafi z zawiasów wyrwać niejedno serce". Nieśmiało potwierdzam, że tak też było w istocie. Ja szczęśliwie byłem w stolicy dzień wcześniej niż Pan. Czuło się, że gra im się wybornie, z olbrzymią radością. Największe zaskoczenie? To, jak dobrze Pete Jones wpasował się w zespół. Ponieważ pięknie też śpiewa i wyciąga naprawdę wysokie rejestry pojawiała się na set liście np. taka perła jak "Rose of Sharon" (do spółki zaśpiewana z Colinem Bassem). Wzruszająco wyglądała scena, jak niewidomy klawiszowiec opierając się o ramię basisty wkraczali i schodzili ze sceny. Niczym ojciec uczący syna chodzić, czuwając, by nic mu się nie stało. Z kolei patrząc na Szefa orkiestry, który cały koncert grał na siedząco, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Mr Andy pojawi się na scenie nawet wtedy, gdy zostanie przykuty do wózka lub jakiego innego parszywego łoża. Ale to, miejmy nadzieję, nigdy nie nadejdzie :-) .
3. Proszę dalej nie zrażać się wszelkimi przeciwnościami. Proszę pisać, co Panu przyjdzie do głowy. Co najwyżej będziemy się pięknie (bądź mniej pięknie) różnić. Ale proszę pamiętać, że są gdzieś tam, w różnych miejscach na świecie, ludzie, którzy czekają, co tam dziś Masłowski napisze :-) ...".
Nie mogę doczekać naszego niedzielnego spotkania. Będzie dużo pięknej muzyki. Trochę o warszawskich Yes, ale też innych wspomnień, plus najciekawsze nowości. Już teraz zapraszam!2. Pisze Pan, że "Andy Latimer bez trudu potrafi z zawiasów wyrwać niejedno serce". Nieśmiało potwierdzam, że tak też było w istocie. Ja szczęśliwie byłem w stolicy dzień wcześniej niż Pan. Czuło się, że gra im się wybornie, z olbrzymią radością. Największe zaskoczenie? To, jak dobrze Pete Jones wpasował się w zespół. Ponieważ pięknie też śpiewa i wyciąga naprawdę wysokie rejestry pojawiała się na set liście np. taka perła jak "Rose of Sharon" (do spółki zaśpiewana z Colinem Bassem). Wzruszająco wyglądała scena, jak niewidomy klawiszowiec opierając się o ramię basisty wkraczali i schodzili ze sceny. Niczym ojciec uczący syna chodzić, czuwając, by nic mu się nie stało. Z kolei patrząc na Szefa orkiestry, który cały koncert grał na siedząco, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Mr Andy pojawi się na scenie nawet wtedy, gdy zostanie przykuty do wózka lub jakiego innego parszywego łoża. Ale to, miejmy nadzieję, nigdy nie nadejdzie :-) .
3. Proszę dalej nie zrażać się wszelkimi przeciwnościami. Proszę pisać, co Panu przyjdzie do głowy. Co najwyżej będziemy się pięknie (bądź mniej pięknie) różnić. Ale proszę pamiętać, że są gdzieś tam, w różnych miejscach na świecie, ludzie, którzy czekają, co tam dziś Masłowski napisze :-) ...".
P.S. I właśnie się dowiaduję, że ponoć King Crimson przed chwilą stali się nonetem, albowiem powrócił Adrian Belew. Wywołałem wilka z lasu. Tym samym wiem, że koncert już na pewno nie dla mnie.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"