W związku z Mundialem w Rosji proszę się ze mną kontaktować tylko w sprawach pilnych - zawiesiłem na drzwiach gabinetu. Slogan Coca Coli Zero na najbliższy miesiąc powinien głosić: zero cukru, zero kalorii, zero marudzenia w trakcie meczów. Zaczyna się święto futbolu. A jako lubiący boiskową kopaninkę mam zamiar prześledzić wszystko, obejrzeć co się da, choć bez znaczącego uszczerbku dla muzyki - wszak ta najważniejsza.
Nie bardzo wiem, jak było wczoraj na King Crimson, otrzymałem tylko jedną recenzję. Napisał ją Pan Tomasz, który zgodził się na jej umieszczenie na mym blogu, choć własne nazwisko poprosił o okrojenie do rozmiarów podejrzanego. A zatem, oto co Pan Tomek H. mi podesłał:
"Dzień dobry. Wczoraj dostąpiłem zaszczytu obejrzenia i wysłuchania King Crimson w Sali Ziemi MTP. I pewnie paru osobom podskoczy ciśnienie, kiedy to powiem, ale odebrałem ten koncert ambiwalentnie.
Na wokalu Jakko Jakszyk. Niestety, nie popisał się w żadnym utworze swoim wokalem. Strasznie przeszkadzał w np. "Islands", moim zdaniem zabił ten utwór. Odkładając na bok jego zdolności, to i samo podejście zespołu, a może raczej Frippa do ludzi, którzy wydali swoje pieniądze. Ani "dzień dobry", ani "do widzenia". Weszli, zagrali, zeszli.
Muzyka oczywiście piękna. Repertuar wolę starszy, gdyż osobiście uważam, że King Crimson skończyło się na "Red". Ale mimo wszystko, nie narzekałem, gdyż zobaczenie Levina w utworach napisanych "pod niego" było dobre. Z pozytywnych akcentów to z pewnością "Mazurek Dąbrowskiego" zagrany przez sekcję dętą (proszę mi wybaczyć, nie znam nazwisk wszystkich muzyków KC) oraz wykrzyczenie "Podoba mi się!" przez Jakszyka pod koniec pierwszego setu.
Osobiście uważam, ze trzy perkusje to straszna popelina. Sztuka dla sztuki. No i sam Fripp. Widać, że to on pociąga za sznurki i każdy boi się wychylić, bo Fripp pogrozi palcem. Objawia się to po jego miejscu na scenie. Na samym tyle, pod kątem, by widzieć każdego. I chyba z Panem Frippem już się nie spotkamy.
Za to mały suwenir - podwójna epka. Jeszcze nie słuchałem. Zobaczymy jak to gra".
Pierwsze odczucia Pana Tomka, niczym pierwsze koty za płoty. Ciekawe, czy ktoś jeszcze coś dorzuci?
A co do owych trzech perkusji... nie wiem, nie miałem przyjemności zetknąć się z czymś takim do tej pory, niemniej pamiętam moje pierwsze spotkanie z King Crimson w latach 90-tych, w warszawskiej Sali Kongresowej. Wówczas za zestawem perkusyjnym zasiadł Bill Bruford, i zagrał na jednej, a niczym za trzy perkusje. Widać William - vide Bill - był tak dobry, że obecnie muszą go nadganiać trzej instrumentaliści. Oczywiście żartuję, piszę to z uśmiechem, bez cienia drwiny. Maestro Fripp ma swoje wizje, więc gdy trzeba będzie postawi na scenie kwartet bębniarzy, siedmiu wiolonczelistów i poznański chłopięcy chór archidiecezjalny p/d arcybiskupa Paetza.
Przyklasnę jednak Panu Tomkowi H., albowiem mnie także kompletnie nie kręcą obecni King Crimson, nawet jeśli pewnym stoją ich potężne umiejętności, a poszczególne nazwiska jeszcze bardziej elektryzują. Jednak wiadomo: ujrzeć Roberta Frippa (nawet niekulturalnego), Tony'ego Levina czy Mela Collinsa (tego jeszcze nie miałem okazji), to zawsze duża frajda.
King Crimson z najbardziej magicznego okresu 1969-1974 są już nie do odtworzenia, więc trzeba się nacieszyć Jako Jakszykiem, zamiast Johnem Wettonem, Gregiem Lake'iem czy Bozem Burrellem.
Czekam na dalsze wrażenia od Szanownych Państwa. Serio, ciekaw jestem...
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Nie bardzo wiem, jak było wczoraj na King Crimson, otrzymałem tylko jedną recenzję. Napisał ją Pan Tomasz, który zgodził się na jej umieszczenie na mym blogu, choć własne nazwisko poprosił o okrojenie do rozmiarów podejrzanego. A zatem, oto co Pan Tomek H. mi podesłał:
"Dzień dobry. Wczoraj dostąpiłem zaszczytu obejrzenia i wysłuchania King Crimson w Sali Ziemi MTP. I pewnie paru osobom podskoczy ciśnienie, kiedy to powiem, ale odebrałem ten koncert ambiwalentnie.
Na wokalu Jakko Jakszyk. Niestety, nie popisał się w żadnym utworze swoim wokalem. Strasznie przeszkadzał w np. "Islands", moim zdaniem zabił ten utwór. Odkładając na bok jego zdolności, to i samo podejście zespołu, a może raczej Frippa do ludzi, którzy wydali swoje pieniądze. Ani "dzień dobry", ani "do widzenia". Weszli, zagrali, zeszli.
Muzyka oczywiście piękna. Repertuar wolę starszy, gdyż osobiście uważam, że King Crimson skończyło się na "Red". Ale mimo wszystko, nie narzekałem, gdyż zobaczenie Levina w utworach napisanych "pod niego" było dobre. Z pozytywnych akcentów to z pewnością "Mazurek Dąbrowskiego" zagrany przez sekcję dętą (proszę mi wybaczyć, nie znam nazwisk wszystkich muzyków KC) oraz wykrzyczenie "Podoba mi się!" przez Jakszyka pod koniec pierwszego setu.
Osobiście uważam, ze trzy perkusje to straszna popelina. Sztuka dla sztuki. No i sam Fripp. Widać, że to on pociąga za sznurki i każdy boi się wychylić, bo Fripp pogrozi palcem. Objawia się to po jego miejscu na scenie. Na samym tyle, pod kątem, by widzieć każdego. I chyba z Panem Frippem już się nie spotkamy.
Za to mały suwenir - podwójna epka. Jeszcze nie słuchałem. Zobaczymy jak to gra".
Pierwsze odczucia Pana Tomka, niczym pierwsze koty za płoty. Ciekawe, czy ktoś jeszcze coś dorzuci?
A co do owych trzech perkusji... nie wiem, nie miałem przyjemności zetknąć się z czymś takim do tej pory, niemniej pamiętam moje pierwsze spotkanie z King Crimson w latach 90-tych, w warszawskiej Sali Kongresowej. Wówczas za zestawem perkusyjnym zasiadł Bill Bruford, i zagrał na jednej, a niczym za trzy perkusje. Widać William - vide Bill - był tak dobry, że obecnie muszą go nadganiać trzej instrumentaliści. Oczywiście żartuję, piszę to z uśmiechem, bez cienia drwiny. Maestro Fripp ma swoje wizje, więc gdy trzeba będzie postawi na scenie kwartet bębniarzy, siedmiu wiolonczelistów i poznański chłopięcy chór archidiecezjalny p/d arcybiskupa Paetza.
Przyklasnę jednak Panu Tomkowi H., albowiem mnie także kompletnie nie kręcą obecni King Crimson, nawet jeśli pewnym stoją ich potężne umiejętności, a poszczególne nazwiska jeszcze bardziej elektryzują. Jednak wiadomo: ujrzeć Roberta Frippa (nawet niekulturalnego), Tony'ego Levina czy Mela Collinsa (tego jeszcze nie miałem okazji), to zawsze duża frajda.
King Crimson z najbardziej magicznego okresu 1969-1974 są już nie do odtworzenia, więc trzeba się nacieszyć Jako Jakszykiem, zamiast Johnem Wettonem, Gregiem Lake'iem czy Bozem Burrellem.
Czekam na dalsze wrażenia od Szanownych Państwa. Serio, ciekaw jestem...
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"