Wybrałem się na najnowszy film Ridleya Scotta, pomimo iż jego osławiony "Gladiator" wynudził mnie w swoim czasie niemiłosiernie. Jednak "Wszystkie pieniądze świata" to kompletnie inne kino, w dodatku oparte na autentycznym wydarzeniu. O tym, czym są pieniądze, co dla niektórych ludzi znaczą, i co potrafią z nimi samymi zrobić. Mafia, porwanie, przemoc, brutalizm, plus walka o życie.
Porwanie wnuka najbogatszemu człowiekowi świata, dla którego uratowanie mu życia warte tyle, co ewentualny kolejny dobry interes zbity na przekręcie fiskusa. Bogacz nie ma ochoty płacić. Matczyne łzy i ranga sprawy nie robią wrażenia na człowieku, który jakże by inaczej, bezustannie deklaruje miłość do młodzieńca. Twierdzi jednak, że gdyby miał dwadzieścia czworo wnucząt, znalazło by się dwadzieścia cztery powodów, by zechciano go ograbić. Nie może więc się ugiąć. Na nic błagania matki, cierpienia chłopaka... nawet podesłane jako dowód obcięte ucho, nie robią na obrzydliwie bogatym starcu wrażenia. Rzecz więc o tym, jak zdobywana fortuna stoi ponad ludzkie uczucia, ponad ludzkie życie.
Mocne kino, rozkręcające się powoli, którego dramaturgia mknie od zwykłej sensacji, aż po prawdziwy thriller. Film może z początku wydawać się nieco przydługawy, a nawet pretendować do rozwlekłego tasiemca, z czasem jednak nabiera tempa, by w części finalnej przerodzić się w zaciśnięte pięści, a którego happy end pozostawia gorzki smak.
Scena obcinania młodzieńcowi ucha, naprawdę bardzo mocna. Przyznam, że z wrażenia sam się za własne chwyciłem.
Szkoda tylko, że do kina przychodzi tyle ludzkich świń. Przepraszam jednocześnie poczciwe urocze zwierzaczki, które nie zasługują na porównanie do istot, które z kina robią istny syf. Ciekawe, czy w swoich domach paskudzą równie efektownie podczas oglądania filmu w telewizorze? Trudno policzyć stanowiska z porozrzucanym popcornem i pozostawionymi butelkami po napojach, ale w niektórych miejscach zastanawiałem się, czy bydło powylewało niedopitą colę, czy po prostu się zeszczało.
Obok mnie usiadł jakiś nienażarty wychudzony dupek, który z początku mlaskał, siorbał i szeleszczał papierkiem, wyjmując co kilka sekund po jednym kawałku chrupka. Już planowałem wysłać mu słowną reprymendę, ale jakby wyczuł zagrożenie, i dosłownie w tym momencie przestał żreć. Pod koniec filmu prymityw nie mógł doczekać napisów, więc co chwilę sprawdzał czas w swojej prehistorycznej komórce, albowiem obsługa smartfonu, to dla jego mózgu nadal nieosiągalny pułap. Przewidywalnie więc, po przywróceniu na sali świateł, bez chwili refleksji wstał i wyszedł, pozostawiając po sobie jebniętą na ziemię butelkę po półlitrowej coli. Bo na cholerę przynajmniej było pozostawić ją w krzesełkowym koszyczku. Aż chciałoby się takiemu durniowi wbić czip debilizmu do ucha, wszak jasno widać, że przed chwilą obejrzana historia nie wywołała w nim żadnej refleksji, ni ludzkich odruchów.
Stać mnie na zwrócenie uwagi, nawet osiłkowi przewyższającemu mnie wzrostem i masą (co łatwym nie jest), więc lepiej nie drażnić rekina. Pamiętam, jak w swoim czasie, w kinie Rialto degustowałem pewien niełatwy film z Meryl Streep (bodaj "Godziny"), a jacyś młodzieńcy bezustannie żarli chwilę wcześniej zakupionego McDonalda... do pewnego momentu dawałem im szansę, aż w pewnej chwili dosłownie ryknąłem mało wyszukanie: albo dalej żrecie i wypierdalacie z kina, albo koniec chlewu i wczuwamy się w film. Cisza jak makiem zasiał. I tak trzymać.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"