Czasem słyszę narzekalskich, że jakie te winyle drogie. Po pierwsze: wcale nie drogie, tylko stać cię bratku, albo nie, po drugie: nie moja wina, że za nowego longa trzeba wysupłać z sakiewki circa 20-25 euro, a ty zamiast nośnikowej muzyki wolisz nowy krawat. Jeśli nie dajesz rady, zmień profesję i zacznij zarabiać. Ja zarabiam na płyty, na koncerty już nie, więc z tych drugich świadomie rezygnuję, ale nadal uważam się za szczęśliwego człowieka.
Kilka tygodni temu odwiedził mnie w chałupie fachowiec elektryk. Powodem wezwania zbuntowany kontakt w ścianie. Przyjechał więc następnego dnia dżentelmen w wyświechtanej katanie. "Bry, gdzie usterka?" - poszło na wejściu. Jeszcze mu nie wyjaśniłem, już wiedział. Prorok? Spuściłem fachurę z oka na trzy/cztery minuty, tak więc stawiam, że zagościł u mnie minut pięć. Nooo, może siedem, ale na pewno nie dziesięć. Gdy poprosiłem o łagodny wymiar kary, pan bez chwili namysłu chlasnął dwa słówka: sto złotych. Nawet mu głos nie zadrżał. To jest dopiero coś. Czysta robótka, w ciepełku, z prądem, lecz bez napinki.
I pomyśleć, że w płytowych second-handach, sto złotych niejednokrotnie trzeba dać za jakiegoś first pressa, a dwie setki to już za wypasa. Cóż, a to przecież wartość kwadransa roboty dla gościa po zawodówce.
Mojej Żoneczce czasem zwracam uwagę na niską wartość tych jakże przydrogich płyt. Szczególnie po każdych sprawunkach, kiedy to przy kasie pani kasjerka zawoła od nas: dwieście siedem złotych i trzydzieści dziewięć groszy. Wówczas tłumaczę mojej Mundi, że za tę forsę częstokroć można kupić ze dwie unikatowe świetne płyty. Z kawałem historii, często czterdziestoletniej, w bardzo przyzwoitym stanie oraz muzyką, która nie zwiędnie jak kwiat w wazonie, jak też nie przemieli bezpowrotnie układ pokarmowy. Ten koszyk sprawunków jest materialną wartością płyty lub płyt, które pamiętają nasz socjalizm, mur berliński, pierestrojkę, stan wojenny, jak też zapach kwiatów 1979 lub 1986 roku.
Będąc niedawno w Avenidzie zajrzałem do Saturna. Zawsze odwiedzam wielkopowierzchniowe składy płytowe, jeśli tylko trafię do odpowiedniego molocha. Omijam galerie, w których nie mogę sobie pogrzebać w płytach. Na co mi butiki? Wszak modnymi szmatkami niedoborów w urodzie i tak nie zatuszuję. To tłumaczy, dlaczego do teraz moja noga nie przekroczyła progów Galerii Malta czy nadpobudliwie rozrośniętej Posnanii. Ale wróćmy do Saturna w Avenidzie... już dawno spostrzegłem, że jego ekipa jedynie wykonuje powierzone obowiązki, natomiast serca do płyt oraz kolekcjonerów nie mają za grosz. Bo oto znalazłem na półkach dwa interesujące mnie tytuły, a na każdym z nich cena walnięta prosto na stickerze. Wyjaśnię niezorientowanym, że sticker, to taki papierek z ważnym dla połykacza muzyki tekstem, którą nakleja się na froncie okładki, celem zachęty do zawartości albumu. Dzięki niej, często dowiemy się, jaką znaną piosenkę zawiera dany album, albo np. o unikatowości trzymanego w dłoni wydawnictwa. Każdy zbieracz płyt lubi tego typu gadżety, więc po zerwaniu folii, także odlepia owe naklejki i przylepia na kompaktowe pudełko lub winylowy karton. Niestety po walnięciu niemałej i w konsekwencji trudnej do odklejenia cenowej metki centralnie na tegoż stickera, niszczymy go bezpowrotnie. Tu mowa o tych metkach z systemem zabezpieczającym przed kradzieżami. Wyjaśniłem więc pani przy kasie problem, po czym pani spojrzała na mnie jak należy, czyli jak na świra, na końcu obiecując zająć się sprawą, tj. przekazać uwagę kolegom z działu "muzyka i film". Gdy podziękowałem za transakcję, pani zapewniająco raz jeszcze - już tak sama z siebie - zapewniła, że na pewno przekaże komu trzeba.
Wczoraj mieliśmy Dzień Radiowca. Nie obchodziłem go hucznie, choć mam do niego większe prawo, niż jakiś byle klepu klepu didżej.
P.S. Ach, zapomniałbym, dzisiaj Walentynki - przesyłam więc wszystkim całuski i dwie rybie łuski.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"