poniedziałek, 7 października 2024

weekend in L.A.

Skoro już tak sukcesywnie zatruwam Państwa uwagę moimi wawrzynkowymi wyczynami, co i, w ogóle całym tym coniedzielnym w peerelu uczestnictwem w tamtym pięknym i owianym zachodnią muzyką miejscu, u zbiegu Wawrzyniaka/Szamarzewskiego, pozwolę sobie na kolejny wtręt. Otóż, George Benson. Był kiedyś przez moment u nas więcej niż tylko trochę popularny. Przede wszystkim, soul/jazz/popowy album "Give Me The Night" - nagranie tytułowe boskie!, ale i w ogóle całość ekstra. Z tą płytą wiąże się opowieść dotycząca super szkolnego i z jednego bloku kumpla, jednak o tym innym razem. Na dzisiaj "Weekend In L.A.". Niestety z brzydkiej edycji kompaktowej, w ramach serii "Original Album Series", ale nigdy nie sprawiłem sobie lepszej. Jest to lajw z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego, i dokładnie z wtedy go pamiętam. Paru giełdziarzy przemycało go na wawrzynkową salę, rzecz cieszyła się więcej niż okazjonalnym zainteresowaniem, a przecież nie była modnym disco czy zyskującym coraz większe uznanie heavy. To był jazz - taki nawet z lekka pogardzany, albowiem nie za trudny, a wręcz śmiało stwierdzając lekki, melodyjny, komunikatywny, daleki od wszelkiej maści awangard. Ale pamiętajmy, to jednak zawsze jazz, więc już choćby tylko tego przyczyną trudniejszy w odbiorze od wszystkiego ówczesnego na topie. Dla mnie, jako ówczesnego trzynastolatka, mega trudne granie, w którym niełatwo się odnajdywałem, a jednak coś mnie w tym wszystkim frapowało, do niego skłaniało. Najpierw spodobała mi się okładka, bo ja zawsze od tego zaczynałem. Niby nic, a jednak utkwiła mi i chodziła za mną; czarny facio w białym garniaku, z rozłożystymi rękoma, a w jednej z nich gitara. Atmosfera końca występu, ukłony artysty po ostatnim bisie. Od razu widać, że ta jego gitara jazzowa. Pudła do nich stosowała z innym uchem gwardia lutników. Nie tylko uchem, także wzornictwem, doborem drewna, jego grubości, nacięć na pudle, istotnych przetworników, oczywiście specyficzne struny i gryf. Wszystko to, i nie tylko, sprawiało wejście do innej krainy nut. Dla mnie ewentualna pomyłka w chwyceniu za nie tę klamkę, mogła jedynie stanowić za kolejne ciekawe doświadczenie, jednak bywali doklejeni gustem tylko do jednego gatunku, a tym, przy tego rodzaju graniu groził tylko zawrót głowy. 
Kusił mnie więc długo, długo i jeszcze dłużej "Weekend In L.A.", ale że był to długas w winylu podwójny, kosztował również podwójnie, a to już stało przeszkodą w dobraniu się do niego.

Całości słuchało się jednym tchem, acz ponad całość wyrastały dwa fragmenty, istne magnesy: tj. lekko, niczym polny strumyk niosące się, instrumentalne "Windsong" oraz, co rzadkość na tym albumie, śpiewana ballada "The Greatest Love Of All". W kolejnej dekadzie, o jeszcze jeden poziom wzniosła ten numer Whitney Houston. I właśnie dla tych dwóch numerów wszyscy chcieli posiąść ten kalifornijski występ Bensona. Oczywiście korcił także i mnie.
I to by było na tyle - jak mawiał klasyk. Proszę to krótkie wspomnienie przypiąć do nadanych ostatniej nocy na moim FM Pata Metheny'ego oraz Joshua'ę Redmana. 

andy

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań (Radio Afera) lub
afera.com.pl 


"USPOKOJENIE WIECZORNE"
w każdy poniedziałek od 22.07 do 24.00
na 100,9 FM Poznań (Radio Poznań) lub radiopoznan.fm