Przez ćwierć wieku zajmowałem się prowadzeniem sklepów z płytami. Większość była do kitu, ale ten, który miałem zaszczyt pomiędzy sierpniem 1992 a początkiem 2004, należy do najlepszych chwil mego życia. Jednocześnie był to absolutny wierzchołek repertuaru i pasji w moim Poznaniu. Dawne to jednak czasy, pamiętać może jedynie takie wapno, jak ja. Do prowadzenia komuś biznesu dostałem wolną rękę, więc komercji tyle, ile potrzeba, resztę stanowił repertuar uznawany przeze mnie za istotny, wartościowy, dający frajdę uprawianej dziedzinie. Dlatego wykonawcy, typu: Pink Floyd, Jethro Tull, Frank Zappa czy Depeche Mode, posiadali swoje działy, w sensie półki. Systematycznie je uzupełniałem, przy czym dział "Depeche Mode", cieszył się wręcz maniakalnym powodzeniem. W czasach, kiedy fani Depeszy mogli tylko o singlach pomarzyć, ja miałem ich zawsze na full service. Dumny jestem, nie tylko z tych depeszy. Znaczył ten sklep coś na mapie Polski, ponieważ w 1993 roku, a może 1994?, wleciał w odwiedziny nawet ówczesny szef BMG na Polskę, Roman Rogowiecki. Dziad z Elbląga, a tak serio: uznany dziennikarz, krytyk, tłumacz, konferansjer i co nie tylko. Była to wizyta gospodarcza, czasu na pogaduchy więc tyle, o ile, ale zawsze wymiana uprzejmości o Aerosmith czy Huey Lewisie, czyli frajda pogadania o muzie z kimś, kto też ją kumał. Prowadzony przeze mnie sklep został wyznaczony do wizyty słynnego RoRo dobrymi wynikami współpracy, bo pochwalić się muszę, pewnego miesiąca zostałem nawet numerem jeden w Polsce!!!. Kupiłem towaru, jednocześnie umiejętnie go wśród maniaków muzyki rozprowadzając na tyle, że dobiłem pozycji lidera klientów polskiego oddziału BMG.
No więc, w tym sklepie dużo się działo, a nawet jeszcze więcej. Zanim upadłem na pysk, głównie za sprawą dumpingowej polityki Media Markt, miałem pod sobą skład towarów niekorporacyjny, wyjątkowy, z płytami sprowadzanymi m.in. ze Stanów czy Japonii. Potem zadecydowała taniocha. Ludzie woleli wydawać forsę na ilość, nie jakość. Ale zostawmy, nie czas, nie miejsce.
Jednym z setek wydawnictw, którym mogłem progrockowej klienteli zaimponować, był m.in. ten oto Fish. Trochę w lud tego albumiku rozprowadziłem i oczywiście jeden egzemplarz na domową półkę. Z reguły takich smaczków nie odpuszczałem, aczkolwiek nie dało się komasować wszystkiego. Pomimo różnych kombinacji, jakich się dopuszczałem, niekiedy wielu prezentów lub egzemplarzy promo, nie na wszystko było mnie stać. Poza tym, z czasem dokleił się do mnie 'kolega' wspólnik, taki z lepkimi łapkami. Gdy tylko sklep przepadł, przepadł i on. Na szczęście na zawsze.
Ale wróć Andy do tego Fisha, bo ciągle odbiegasz od tematu. Ano odbiegam, bo tak po prawdzie powinienem się z Wami napić i poopowiadać przy dobrym żarełku, lecz skoro to jednak niemożliwe, pocierpmy wspólnie w tym gąszczu liter. Pewnego razu Fish zakoncertował w Poznaniu i wiadomo było, że będzie podpisywać płyty przed Okrąglakiem. Godziny urzędowania sklepu nie dały mi możliwości podskoczenia po rybią sygnaturę, pomimo iż to ledwie trzy tramwajowe przystanki. Poszedł zatem wysłannik, nie pamiętam już, kto, i zdobył dla mnie autograf. Miał być ulokowany gdzieś wewnątrz, byle nie na froncie, jednak w ferworze walki kolega ledwie się dopchał, nie było już czasu na ciaćkanie, tłumaczenie Panu Rybie, że oto tu poproszę się zaflamastrować, więc Fish chwycił drwalskimi dłońmi opakowanie i centralnie złożył na nim rękopis złotym flamastrem. Zamiast się ucieszyć, gdzieś wewnątrz przeszła mnie wściekłość. Okładka zabazgrana, jak to teraz wygląda. Naszło mnie, by w takim układzie koniecznie dokupić drugi egzemplarz, lecz nigdy do tego nie doszło. Musicie Drodzy Państwo wiedzieć, macie do czynienia z Andym, człowiekiem nie bardzo lubiącym wszelakie bazgraniny po okładkach. Nawet, jeśli nazwiska artystów elektryzują. Philowi Collinsowi dałbym po łapskach, gdyby na moich oczach dopuszczał się ręcznego manuskryptowania po którejś z jego płyt mojej kolekcji. Nie przykładam wagi do podpisów, nie zbieram ich, a jeśli jakimś trafem je posiądę, nie dbam, nie zależy mi. Plakat z autografem Maire Brennan, zdobyty w poznańskiej farze, wisi na ścianie w takim miejscu, że codziennie się o niego ocieram, przez co nieco przyblakł. Podobnie z plakatem Pendragon dotyczącym trasy "Pure". Na nim podpisy wszystkich muzyków. Też jakoś zmizerniał, ciężki jego los. Jedynie sygnaturze Johna Wettona nic nie grozi. Artysta wyraził się na bilecie po koncercie w bydgoskiej filharmonii, tym samym leżakuje w specjalnie do tego przeznaczonym albumie. Zaglądam tam rzadko, od pewnego czasu wzbogacam inny, go kontynuujący.
Pamiętajcie o nadchodzących koncertach Fisha. O jego pożegnalnej trasie. Bilety zapewne rozejdą w trymiga, nie ma co zwlekać. Kocham tego facia, jednak widziałem go z dobrych dziesięć razy, więc ten ostatni raz niech będzie dla innych.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa !)
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"