czwartek, 29 kwietnia 2021

apetyt na destrukcję

Jak dziś pamiętam debiut Guns N' Roses. Byłem u kolegi, lekko popołudniową porą słuchaliśmy kilku płyt, a potem radia. Właśnie rozpoczęła się jakaś metalowa audycja (chyba "Muzyka młodych"), a prowadzący zapowiedział mocno wyczekiwane nadanie w całości "Appetite For Destruction". Wiedziałem już o tej płycie, zdążyłem o niej wcześniej poczytać, zanim nadano ją z rocznym poślizgiem względem światowej premiery. Ale nie tylko u nas tak się zadziało, cały świat dał przysłowiowej dupy. Z początku nie wróżono płycie sukcesu. Krytycy odnosili się powściągliwie, co w ich przypadku akurat tradycją. Zawsze przesz byli i będą głusi. Typowe wyzbyte przeżywania sztuki gryzipióry, jakich nie brak również w niemal wszystkich współczesnych redakcjach. Dopiero jeden musi się wyłamać, ruszyć z kopyta, by wszystkie ospałe cielę na niedzielę zmieniły punkt widzenia i wreszcie dostrzegły prawdziwość artystycznych intencji. W przypadku "Appetite..." na pewno Gunsom pomogły udane koncerty. Gdyby nie one, skończyliby w dziale "przepadli z kretesem".
Ależ Geffen Records mieli nosa. Teraz to wiemy. Nosa miał też, a może przede wszystkim Mike Clink. Dotąd pracujący tylko z najlepszymi, lecz nawet z nimi nie produkujący albumów, jak leci. Facet selekcjonował tylko tematy najwartościowsze, zanim dopisywał do nich własne nazwisko. Clink na "Appetite ..." odwalił kawał solidnej roboty, jednak co musiał czuć, gdy z początku to granie mało kogo brało.

Moje pierwsze zetknięcie z "Appetite..." było elektryzujące. Chodziłem przez kilka dni zamroczony i o innej muzyce nawet nie chciałem słyszeć. Kilku dawnym kamratom entuzjastycznie i z uporem maniaka polecałem Gunsów, lecz nie było łatwo o ich uznanie. Dopiero, gdy płyta ruszyła na listy przebojów, a w niektórych handlowych składach zaczęło brakować pierwszego nakładu dali wiarę, że to jednak nie przelewki.
GNR od początku byli dla mnie tym, co w r'n'rollu cenię - luz, inteligencja, umiejętności, repertuar plus dobry wizerunek. Ten ostatni, im niegrzeczniejszy, tym lepszy. Dlatego też zawsze lubiłem wszelakich pijusów i wstrzykujących, typu The Rolling Stones czy Aerosmith. Naturalnych obdarciuchów, pomimo iż jednak obsypanych brokatem. I nasi bohaterowie też zdali się idealnie pasować do tej rodziny.
Płytę kupiłem niemal od razu, gdy jeszcze sprzedawano jej nieocenzurowaną okładkową wersję. I z dumą trzymam ten egzemplarz po dziś. Jest to zarazem świadectwo autentyczności oraz mojej od początku wiary w zespół. Inna sprawa, uwielbiam właśnie tę pierwszą "gwałcicielską" okładkę, jakże fajniejszą od tej z czaszkami na a'la celtyckim krzyżu. Nie pojmuję, dlaczego tę pierwszą ocenzurowano. Gunsi wcale nie popierali gwałtów, ani nie demonstrowali lubieżności, była to tylko forma przenośni. Pod poniżoną i zgwałconą istotą Gunsi usytuowali nas wszystkich, jako ofiary podlegające systemowi. I ten usatysfakcjonowany robot stanowił za alegorię kurwy. Istoty całkowicie popsutej, która rżnęła co i kogo popadnie.
Dopiero niedawno dokupiłem reedycyjny podwójny kompakt "Appetite For Destruction". Wydano go przed trzema laty, jednak w momencie wznowienia nie miałem ochoty, najprawdopodobniej będąc pod chwilowym wpływem innego grania. I powiem Wam, z wielką frajdą powróciłem do tej muzyki. Odkrywam ją na nowo, choć wszystko mam doskonale zapamiętane i nie wymsknie mi się nawet ćwierć nuty.
Z dodatków zawartych na pozaprogramowym drugim CD, podniecająco zadziałały na mnie wczesne wersje "Welcome To The Jungle", "Night Train" oraz mojego pupilka "Out Ta Get Me". Podobnie jak również tych kilka live'ów oraz ciekawostek z przyssanych do albumu EPek bądź singli.
Niesamowite, po trzydziestu czterech latach nie ma tu starzyzn, niedoróbek, rzeczy zbędnych, jest za to siła heavy rock'n'rolla, i co należy również oddać sprawiedliwości, nikt już dzisiaj nie wspina się na podobnie łajdacki wysoki poziom. Jedna płyta, dwie gitary Slasha i Stradlina, które mają więcej do powiedzenia, niż wszystkie razem wzięte z ostatniego dwudziestolecia. No i szelmowski Axl. Niesforny i przesiąknięty ulicą młodzian, któremu natura podarowała najidealniej rozstrojony głos.
Dziewczyny, ręka do góry, która nie miała nad łóżkiem ładnej buźki Axla? Jakaż tam ona ładna - no właśnie. Ładną to ma Ed Sheeran, i choćby z tego powodu do rockowej gwardii nie wstąpi nawet, gdy wykuje i z pamięci wyrecytuje wszystkie petardy Beatlesów. Dla mnie zawsze będzie ładnie uczesanym dostawcą bezpiecznych i nieszkodliwych piosenek. Takich, których odbiorcami dziewczęta i chłopcy z dobrych domów. Ed do r'n'rollowej rodziny nie pasuje, ponieważ rock'n'rollem rządzą wagary, ucieczki z domów, niesforność, wczesne popalanie i pociąganie, a przede wszystkim bunt. I to trzeba mieć w sercu, ale i także wyryte na twarzy. Bo i też nikt nie zastąpi Roberta Planta, Keitha Richardsa czy Stevena Tylera. Dżentelmenów, których facjaty przypominają oblicza solidnie zużytych dziwek. Ach, zapomniałbym jeszcze o Micku Jaggerze. Bezkonkurencyjnej w tej materii postaci, albowiem Mick historycznie miał tylko jednego konkurenta - Casanovę. I tak właśnie wygląda różnica pomiędzy autentycznością a plagiatem. A w życiu niedobrze być podróbą, o czym doskonale wiedzieli też Gunsi. A nie wiedzą na pewno polscy rockmani, na których słuchanie - z nielicznymi wyjątkami - szkoda czasu.


A.M.