LANA DEL REY
"Chemtrails Over The Country Club"
(POLYDOR)
****
Lana Del Rey wyrosła na giganta, a raczej gigantkę muzyki pop, choć w pierwotnym założeniu walczyła o prymat sceny indie. Nie sądzę jednak, by chętnie oddała osiągnięcia ostatnich lat na rzecz wierzchołków notowań list undergroundu, z czym, oprócz uznania, nadal wiązałby się pusty portfel.
Ostatnio jest bardzo aktywna. Jesienią ubiegłego roku opublikowała melorecytowany zbiór poezji "Violet Bent Backwards Over The Grass", chwilę wcześniej zrealizowała, momentami przecudowną płytę "Norman Fucking Rockwell!", na której klejnotem w koronie okazała się kompozycja "Doin' Time" - sporządzona na bazie motywu "Summertime" George'a Gershwina - a przecież jeszcze w tym roku ukaże się jej kolejne nowe dzieło. A zatem, omawiane właśnie "Chemtrails Over The Country Club", potraktujmy jako jeden z wielu przystanków na eksplodującej pomysłami ścieżce kariery Lany. Niezwykle wrażliwej artystki, której osadzone na psychodeliczno/dream/sexy/folk ogniwach śpiewanie, kołysze chyba nie tylko moimi zmysłami. Inna sprawa, nikt podobnie namiętnie nie stawia miękkich spółgłosek, typu słyszalne "cz" lub "sz", a to zaledwie jeden z kilku istotnych mikroelementów składających się na mocną Lanę.
Ponownie w obsadzie wielu muzyków, wśród których rzecz jasna najważniejszym Jack Antonoff - pianista, gitarzysta, basista, perkusista, melotronista, organista i dużo by jeszcze wymieniać. Ale Antonoff to nie tylko wieloinstrumentalista, lecz też kompozytor oraz producent. Prawa ręka Lany oraz jej złoty cień.
W jedenastu kompozycjach bohaterka tej płyty snuje zastanowienia nad sławą, miłością, samotnością, ale i nad bliskimi jej kobiecymi autorytetami wielu pokoleń. I pewnie dlatego, lubiąca do swego repertuaru przygarniać kompozycje obcego autorstwa Lana, tym razem w owej materii zdecydowała się na długowieczne "For Free" - Joni Mitchell. Wspomogły ją tu jeszcze Zella Day oraz Weyes Blood.
Pierwsze dwa utwory są tak piękne, że słuchałem w osłupieniu. Opatrzone zmysłowym, jakby w klimacie retro teledyskiem, jednocześnie tytułowe "Chemtrails Over The Country Club" oraz poprzedzający ją albumowy otwieracz, zaśpiewany niekiedy zachrypniętym szeptem "White Dress" - będące wspomnieniem dawnych czasów, ówczesnej dziewiętnastoletniej dziewczyny, która bosko czuła się, gdy słuchała wczesnych The White Stripes oraz Kings Of Leon. I ta zawarta w tytule "biała sukienka", jakże trafnie podkreśla niewinność tamtych lat.
Wspominałem, że dużo tu o dziewczynach. Sprawdźcie więc proszę "Breaking Up Slowly". Padnie tu nazwisko genialnej divy country, Tammy Wynette - artystki, która poza muzycznym polem wiele też na zdrowiu wycierpiała, szczególnie w drugim etapie swojego życia. Ale jest też momentami modlitewnie niosąca się piosenka "Dance Till We Die", ożywiona dopiero w końcówce, w której Lana wymienia swoje faworytki, jak Joan Baez czy przywołaną w końcowej fazie tego albumu (za sprawą "For Free") Joni Mitchell oraz FleetwoodMac'kową Stevie Nicks - ("... pójdziemy słoneczną stroną i nie przestaniemy tańczyć aż do śmierci ...").
Przyjrzyjcie się zarówno tym, jak i wszystkim pozostałym, a nieuwzględnionym w powyższym tekście piosenkom. Warto. Lana nie spuszcza z fali wznoszącej.
A.M.