czwartek, 1 kwietnia 2021

dzisiaj retro

Czteroalbumowi Champaign fonograficznie zadebiutowali w 1981 roku, choć żywym strumieniem brzmieli disco-funkująco pod wycinek okresu 76-78, wobec dekady 70's. Naturalne bujanko oparte o sekcję gitarowo/synth/dętą, które summa summarum zrodziło się chyba tyciu za późno. W momencie publikacji było lekko nie na czasie, a mimo to singiel "How 'Bout Us" przewinął się po górnych pasmach Billboardu oraz UK Top 40. Z całą płytą było już nieco mniej odważnie, jednak głową ręczę, klubowicze tamtych lat będą pamiętać Champaign.
Na czym polega potęga dużej płyty wyjaśnia finał strony A - numer "I'm On Fire". Także albumowy singiel, choć bez większego powodzenia. Warto wymierzając w niego pociągnąć za cyngiel i docenić nie tylko chwytliwą melodię, ale też "czarną" gitarę.
Słucham tej niemiłosiernie trzeszczącej płyty, z równie zgrzytającą okładką, a dookoła zrobiło się lekko. Szybciej i wyraźniej zaczynają zakwitać stokrotki, krzewy się zazieleniają, cała przyroda eksploduje. Wiosno - witaj królowo całorocznego kalendarza.
Dzisiaj muzyczne retro. Wielogatunkowe. Chwilę wcześniej zaśpiewali Manhattan Transfer. Mistrzowie jazzowej wokalistyki, których jako młodzieniec podziwiałem z krajowej pocztówki dźwiękowej - sexy petarda "Chanson D'Amour". Jeden z nielicznych rozsławionych w świecie przebojów o miłości w wydaniu nieanglojęzycznym. 1976 rok na świecie, u nas rok później. Ale co za różnica. Chociaż, ten jeden rok na wczesnym etapie życia dużo znaczy. Bo, gdy się ma jedenaście lat a dwanaście, różnica wydaje się przeogromna. Dwunastolatkowie jedenastoletniemu smarkaczowi mogą zaproponować jedynie pozycję na bramce, ewentualnie w obronie. W futbolu podwórkowym obie te funkcje spełniają raczej ofermy, no chyba, że ktoś urodzi się Kamilem Glikiem. Dlatego dopiero po latach wiem, dlaczego przez dwie schyłkowe klasy podstawówki byłem bramkarzem, odpowiednio siódmej i ósmej B. Choć wówczas wydawało mi się, że to wyróżnienie.
Co łączy Manhattan Transfer z Beatlesami? Znajdziemy cokolwiek? Bingo, Ringo Starr - pani w czerwonym kapeluszu wygrała lutownicę. Przy czym pamiętajmy, Stanisław Bareja przestrzegał, iż kobiety w czerwonych kapeluszach zawsze są podejrzane. Nawet, jeśli w ostatniej scenie "Bruneta Wieczorową Porą", w taką postać wbiła się najprawdziwsza matka tego wybitnego w dziedzinie satyry filmowca. W dwóch kawałkach płyty "Coming Out" po garach pociągnął Ringo Starr, jednak w słusznie osławionym "Chanson D'Amour", Jim Gordon - członek Derek And The Dominos, a później wzięty sideman. I miałby facet wiele na koncie dobrych uczynków, gdyby pewnego dnia nie zaciachał własnej matki, do czego namówiła go schizofrenia. Od tamtego czasu przysługuje mu pokój ze szkocką firanką, a nam jedynie archiwalne nagrania.
Powyciągałem z gabloty wiele zapomnianych nagrań, z jeszcze bardziej pożółkłych albumowych okładek. Właśnie je sobie teraz przemiennie serwuję, i tylko żal, że pod ręką dla wzmożenia klimatu brak w szafach odpowiednich dzwonów, butów na platformach czy choćby jednej błyszczącej koszuli z szerokim kołnierzem, po której rozpięciu walnąłbym owłosionym torsem.


A.M.