wtorek, 6 kwietnia 2021

Krawczyk i Malanowicz

Przygodę z muzyką rozpoczynałem od piosenek lekkich, melodyjnych, nierzadko radosnych. Kolorowały one mój młodzieńczy świat - świat beztrosk i wyzbyty poważnych obowiązków. Jako dwunastolatkowi podobali mi się, wszelacy Pussycat, Boney M., George Baker Selection, Irena Jarocka czy zmarły wczoraj Krzysztof Krawczyk. I nigdy się tego nie wyrzeknę. Dumny jestem, że nie zaczynałem od progresywnego rocka, heavy metalu, tym bardziej jazzu. Uważam, że człowiek na tak wczesnym etapie życia powinien gnać podług przynależności do fazy rozwoju w jakiej się właśnie znajduje.
Nieraz słyszałem od dumnych tatuśków, że ich dziesięcioletni syn właśnie namiętnie słucha Pink Floyd. Po pierwsze, niemożliwe, by trzecio-/czwartoklasista kumał takie granie ze wszystkimi jego przekazami, po drugie ojczulku drogi zastanów się, czy z twoją pociechą naprawdę wszystko okey.
Podobnie zawsze współczułem wszystkim tym genialnym kilkulatkom, które rozwalały międzynarodowe konkursy pianistyczne lub skrzypcowe. Tak zwane cudowne dzieci. Jakoś nigdy później nie przeczytałem nigdzie, by ci geniusze czuły szczerą radość z zaharowanego ćwiczeniami i występami dzieciństwa. Wszystkie te biedactwa bywały jedynie trybem w produkcyjnej machinie sukcesów swoich rodziców z przerośniętym ego. Dlatego nie czujcie się głupio, jeśli jako kilku- lub nastolatkowie, zamiast popierdalać godzinami po klawiaturze Chopin'owskie nokturny, woleliście podkolorować własne muzyczne szczenięce lata piosenkami Krzysztofa Krawczyka. Nie widzę w tym nic niestosownego. Zaś do nory wstydu niech zapadną się ci wszyscy, którzy zadzierali nosa i odpuścili. To oni są ubożsi o tych przynajmniej kilka/kilkanaście fajnych melodii oraz związanych z nimi pozytywnymi tekstami, które silnym i niedającym się z nikim pomylić głosem, prowadził na szczyt kulturalnej piosenki Krzysztof Krawczyk. I jestem mu za to ogromnie wdzięczny. A przede wszystkim, za płyty "Byłaś Mi Nadzieją", "Rysunek Na Szkle" oraz comebackową Trubadurów - "Trubadurzy Znowu Razem", na której nasz bohater zaśpiewał, co prawda tylko w trzech kawałkach, lecz wśród nich pojawił się słusznie osławiony "Rysunek Na Szkle". Uwielbiałem każdą z zawartych tam piosenek, czy to sporządzoną na szybsze czy wolniejsze tempo.
Gdybyście w latach 77-78, zrobili nalot na mój pokój, wielce prawdopodobnym byłoby przyłapanie mnie, jako totalnie nawiedzonego w rytmach Krawczyk'owego "Parostatka" lub "Byle Było Tak". Zarzynałem te kawałki, co w przypadku "Parostatka" stało się nawet w sensie dosłownym - jeśli spojrzycie na wybielone rowki pierwszego numeru strony B, mojego historycznego egzemplarza "Rysunek Na Szkle".
Wczoraj odwiedził mnie mój Tomek, którego podczas podwieczorku także ścięło na wieść o nagłej śmierci naszego polskiego Toma Jonesa. Bez namysłu podarowałem synciowi dwa jego winyle. Okazało się, że miałem podwójne egzemplarze "Trubadurzy Znowu Razem" oraz anglojęzyczny album Kristof "Don't Leave Me". Ucieszył się młodzieniec - "daddy, dzisiaj sobie posłucham, ale jeszcze te płyty najpierw dobrze przemyję" - odgroził się na widok rozgoszczonego tam kurzu.
Tomek nieprzerwanie rozwija się muzycznie, każdego tygodnia poszerzając gatunkowe horyzonty. Co prawda, nie jest jeszcze w pełni oddanym wielbicielem całego mojego poczetu fascynacji, ale idzie ku niemu coraz odważniej. Pomału nie wystarczają mu ci jego współcześni alternatywni, albo chyba najbardziej ukochani punkole czy core'owcy.
Na gwiazdkę podarowałem mu sześć nowiuśkich, zafoliowanych classic-rockowych winyli (upolowałem je w Media Markt, co dwa/trzy dni dokupując po kolejnym tytule), i wszystkie okazały się w dechę. Dwa razy Pink Floyd ("Meddle" oraz "Dark Side Of The Moon"), czwórka Led Zeppelin, "Ace Of Spades" Motörhead, Nick Cave "The Boatman's Call" oraz najnowsi AC/DC. Przyznacie, wstydu nie ma.
Nigdy niczego młodzianowi nie narzucałem (to był pierwszy raz), zarówno światopoglądowo, tym bardziej muzycznie, jak również przenigdy nie zachęcałem do kalkowania moich poczynań. Nie przymuszałem do wiary lub niewiary, do prawactwa czy lewactwa, słowem, do niczego. Wreszcie, nigdy nie podniosłem ręki. Nie odważyłbym się na osobę, którą kocham. Nawet w ramach drobnego klapsa. Nie i jeszcze raz nie. Od zawsze wierzyłem też w jego wrażliwość, w inteligencję, tkwiąc w przekonaniu: nigdy siłą. Dlatego potrafimy ze sobą rozmawiać, dlatego pomiędzy nami jedynie dobre emocje - co polecam wciąż wychowawczo niezdecydowanym.

Wczoraj pożegnaliśmy też Zygmunta Malanowicza. Idealnie nadającego się do ról skomplikowanych postaci aktora, który szczególnie fascynował mnie w młodości, kiedy życie wydawało się łatwiejsze, a ten facet nie wiedzieć czemu, z reguły miewał pod górkę. I wszystkie te swoje łamigłówki świetnie przenosił na ekran.
Od zawsze intrygowała mnie jego pełna mrocznych tajemnic twarz, z której wiele dało się wyczytać. Miał ten natury dar, który sprawnie podążał za aktorskim talentem.

To były miłe święta, pomimo niedobrej pogody, pomimo powyższych przykrych wydarzeń, do czego pocieszeniem dopisała się Warta, ogrywając w Zabrzu miejscowego Górnika. Pomału możemy przestać troszczyć się o utrzymanie, a nawet pomyśleć o walkę w czołówce tabeli, a w konsekwencji o europejskie puchary. Bo w sumie, czemu nie.
Mundi przygotowała tak kapitalne ciasto, że wszyscy jesteście bez szans. Do tego kaczka, żurek, moje ukochane szparagi w szynce i majonezie, no i biała kiełbasa z niesamowitym sosem majonezowo-chrzanowym, o jakim sklepy mogą tylko pomarzyć. I za wór talarów nie oddałbym kulinarnych zdolności mojej Mundi - jest prawdziwą debeściarą.


A.M.