THE WAR ON DRUGS
"Live Drugs"
(SUPER HIGH QUALITY RECORDS)
****
Pierwszy w karierze live album Filadelfijczyków to w aktualnej rzeczywistości kolejna szalupa dla spragnionych koncertów dusz, a zarazem faktyczny obraz możliwości tej coraz popularniejszej w ostatnim czasie hipnotyczno-rockowej, pianistyczno-gitarowej formacji - książkowo uprawiającej indie/folk rocka.
Koncerty The War On Drugs zapewne bywają dłuższe, niż dostarczony 75-minutowy materiał na poniższe CD, jednak zadaniem "Live Drugs" nie był dokument pełnometrażowy, a próbka możliwości. Album jest miksem z różnych występów, pomimo iż nie znajdziemy tu w tym temacie stosownych informacji. Takie nietrzymanie się jednego show i celowa bookletowa dezinformacja dają pole do popisu przy tworzeniu tego typu wydawnictw. Można tu wszystko i wszystko ujdzie na sucho, bo przecież cały czas mowa jedynie o czymś na modłę reportażu, nie konkretnie wyróżnionego występu. Daje się więc zatuszować wady, tym samym dokleić jakiś najlepszy moment, który mógł udać się na przykład tylko podczas jednego występu. A więc, bez konsekwencji możemy wyciąć gorsze intro, tam dokleić najlepsze outro, pozamieniać partie gitar lub doczepić sekcję z innego utworu. Wszystko, by było perfekt. I nieuniknione, że "Live Drugs" również poddano podobnym zabiegom, bowiem takie można snuć przypuszczenia, skoro zatuszowano konkretne miejsca i daty występów. Ale nieważne, "Live Drugs" i tak cieszy. Bo raz, jest pierwszym live albumem Amerykanów w ich kilkunastoletniej historii, a dwa, na obecnej podtrzymywanej śpiączką mapie koncertowej satysfakcjonuje każde z występów wobec publiczności wspomnienie.
P.S. Wielu krytyków u The War On Drugs dopatruje się chronicznych odniesień, czy do Bruce 'a
Springsteena, Marka Knopflera lub The Waterboys, bądź do nawet młodszych stażem Fleet
Foxes lub Mumford & Sons. W takim układzie dorzuciłbym jeszcze szczyptę
Bear's Den. Myślę jednak, że niepotrzebnie grupę etykietkujemy. Dawno temu ci panowie wypracowali autonomiczny styl, a w ich żyłach płynie charyzma. I nawet nie zorientujemy się, gdy za czas jakiś pojawi się artysta grający w stylu The War On Drugs.
A.M.