STAN BUSH
"Dare To Dream"
(CARGO RECORDS)
*****
Ten 67-letni Florydczyk to moje oczko w głowie, a i obiektywnym okiem prawdziwy buldożer wśród melodic-rock/AOR'owców. I jeśli tak się czuje, jak wygląda, długie życie przed nim.
Stan Bush nie jest artystą poszukującym, on już dawno się zdefiniował, teraz jedynie czyni swą powinność. Użytkuje więc zapisanym w genach talentem, by od kilku dekad tworzyć najlepsze pop/rockowe melodie, na które inni tylko wybijają żyły. Uprawiane od lat melodic-rockowe nuty chrupie niczym harcerz chrust, przy tym niegroźna mu żadna konkurencja - wszak konkurencji brak. Poza tym, mistrzunio w swoim śpiewniku skrywa przynajmniej kilka wieczystych i powszechnie lubianych hitów, jak "The Touch", "Never Surrender" bądź "Dare", a na międzynarodowej arenie nawet przyprawił statusu killera wszech miar mocarnemu "Fight To Survive" - oczku w głowie topowemu w latach osiemdziesiątych filmowi "Krwawy Sport". I tak sobie to wszystko jeszcze pan Stasiek sprytnie wymyślił, by jedynie nieliczni szczęśliwcy posiedli w płytowych kolekcjach ten olśniewający, choć naznaczony potem, krwią i walką numer. Nie znajdziemy go na żadnej z regularnych płyt opatrzonych identyfikatorem "Stana Busha", bo nawet wszelakie kompilacje omijają go zgodnym łukiem. Natomiast wydana w chuderlawym nakładzie oryginalna ścieżka dźwiękowa jest dzisiaj wartym krocie rarytasem.
Stan Bush jest systematycznym, odpowiedzialnym za swe muzyczne postępki facetem, dzięki czemu co trzy/cztery lata możemy polegać na jego kolejnej wysokooktanowej porcji liryków i nut. A te bez wyjątku prezentują przywiązanie do radia epoki ejtis, kiedy z podobnym zapałem czarowali konkurenci z Journey, Foreigner, Survivor czy REO Speedwagon.
Jedenaście piosenek, za których fasadą pozornej zwyczajności, kryje się wielka pasja twórcy, a i bije blask. I proszę znaleźć przynajmniej jedną kulejącą lub od macochy. Wiem, że każdy żurnalista marzy, by miło artyście przyłożyć, bo i jakież uznanie w oczach czytelników znajdzie chłosta wymierzona wobec cenionego piosenkarza. Ale niestety, nic tego. Nie tym razem. Nie będzie baru mlecznego na ceracie, bowiem każdy z jedenastu zainstalowanych tu songów wślizguje się do mej głowy i na długo w niej pozostaje. I zupełnie bez znaczenia, czy mowa o temperamentnych "True Believer", "Born To Fight" lub "Heat Of Attack", czy balladzie z power'owym refrenem "The Times Of Your Life", bądź spod kliszy stylowych ballad "Live And Breathe" lub "Home". Galowy repertuar, nie żadne ckliwe heartbreakersy, gdyby kogoś naszło takie przypuszczenie. Bo i Stan Bush to pełen dynamitu facio, nie żadna lilia, a jednocześnie ktoś, kto ma podręcznikowo nacentrowane ucho do tworzenia przebojów. Dlatego, zarówno ta płyta, jak niemal każda poprzednia, robią wrażenie następujących po sobie zestawów, dla których polecam ustalić jeden tytuł - "The Best Of" - a później już tylko do dopisku "volume", dostawiać kolejne cyferki.
"Dare To Dream" to absolutnie upojna i definiująca rangę melodic-rocka rzecz, której w Empikach raczej nie szukajcie.
A.M.