PALACE
"Rock And Roll Radio"
(FRONTIERS)
**
MAGIC DANCE
"Remnants"
(FRONTIERS)
*
Palace - nazwa tej grupy to obietnica wielkiego widowiska. Tymczasem trzeci album ekipy dowodzonej przez szwedzkiego wokalistę i wieloinstrumentalistę Michaela Palace'a (m.in. współpracownik Find Me, Adrenaline Rush czy First Signal) to niestety taki patowy AOR w wydaniu chałupniczym.
Skandynaw, który nieźle zapowiadał się na poprzednich dwóch albumach, tym razem dostrzegalnie obniżył loty. Jego rock zrobił się bezbarwny, niekiedy osiągając prostacki poziom italo disco. W miejscach, gdzie piosenki aż proszą się o aranżacyjne smaczki, wjeżdżają ubogie kejbordy, albo nawet dancingowy saksofon. A co gorsza, gdyby tym kompozycjom nieco przyhamować tempa, stanąłby przed nami idol ejtisowych nastolatek Savage, albo jeszcze coś gorszego.
Michael Palace to w sumie utalentowany muzyk, tego mu nie odbieram, jednak bez dobrego producenta oraz kilku potrzebnych z dodatkowymi instrumentami zapaleńców stoi, jak taki nagus na środku drogi. Mimo tego, nie chce się nad nim wyzłośliwiać, ponieważ "Rock And Roll Radio" jest dopiero pierwszą poważną wpadką, do której każdemu jeden raz wolno zbłądzić.
Również niewiele dobrego da się napisać o czwartym długograju Jona Siejki. Artysty ukrywającego się pod mało rockowym szyldem Magic Dance. No, ale tym założonym niemal przed dekadą na Long Island w stanie Nowy Jork zespołem zarządza człowiek, który jeszcze niedawno uprawiał synth pop w duchu lat osiemdziesiątych, a który w nieoczekiwanym momencie nabrał ochoty, by stać się rockmanem. Ten przełom nastąpił w 2018 roku, gdy Siejka płytą "New Eyes" wykonał skok na główkę do obcego mu świata, jakim było wyrwanie z lekkiej pop muzyczki do niewiele przecież cięższego, wygładzonego soft rocka - by nie rzec: roczka. Szkoda, że podobnie jak Michael Palace, zapomniał o przyprawach, o smaczkach aranżacyjnych, a co gorsza, przecenił swój talent. Bo nie jest dobrym kompozytorem, tym bardziej wokalistą. No i jeszcze ta gitara. Brzmi jak przesterowany churchlak z najtańszego pieca. Brzmienie tego najistotniejszego dla rocka instrumentu zjechało tu do poziomu kotleta. Ponadto odnoszę wrażenie, że Siejka w ogóle nie selekcjonuje pomysłów, tylko niczym odkurzacz wchłania, co popadnie. Dlatego u Magic Dance nigdy nie będzie dumy rodem z transatlantyckich liniowców, na jaką zaharowali legendarni Journey czy Foreigner, a jedynie kolejny tani AOR'owy falsyfikat. Bo na nic ambicje w przestawianiu gór, jeśli u okulisty z ledwością czyta się od trzeciego rzędu.Nawet nie wiem, co z tej bez cech indywidualnych, niezróżnicowanej i w linearnym bełkocie przebiegającej płyty wyróżnić. Wszystko takie równe, pod szablon i niebezpiecznie monotonne. Bez odrobiny napięcia, jakiegokolwiek szarpnięcia emocjami. Taki jednolity muzak - bez literackiej delikatności, bez rockowego pazura, bez choćby jednej ballady czy rockowego hymnu, po którym chodzilibyśmy ze dwa dni sinusoidalnie. Takie nic. Kompletnie pozbawione sensu istnienia nic. Zatyka i odbiera mi głos, gdy słyszę rozradowane "łooo ooo ooo" w takim "I Can't Be The Only One". Tu już naprawdę dzieli nas tylko krok od tych naszych dance'polowych bohaterów.
Muzyka Magic Dance jest tak bezwartościowa, że chyba nikomu potrzebna. Jest tak nijaka, że nawet nie bulwersuje. A co najistotniejsze, całkowicie zniechęca do dalszego jej w przyszłości śledzenia.
A.M.