Wille i Bandyci - fajna nazwa, jednocześnie adekwatna do uprawianej muzyki. W poniedziałkowy wieczór zabawiłem na ich koncercie, choć nic tego nie zapowiadało. Wiedziałem o nim od dłuższego czasu, lecz o samym zespole absolutnie nic.
Oto przed nami formacja upominająca się o większe sceny. Trzech bujnowłosych facetów, którzy przypominają na pół-meksykańskich zbirów, a którym tylko do pełni należytego wizerunku brakuje pasów z nabojami, zarzuconej na plecach flinty oraz kapeluszy rodem z okładki kultowej płyty Motörhead "Ace Of Spades".
Jak się dowiedziałem: nic nie zapowiadało dobrej frekwencji, czego konsekwencją miało być na siedząco, a jednak ostatecznie sporej grupie przybyłych na ostatni gwizdek przyszło podpierać na stojaka Blue Note'owy bar.
Willie And The Bandits są Anglikami, choć z natury bliżej im do twórczości Octavio Pazy, niż Szekspira. I czego to oni nie grają! Ta trójka facetów czyni taki dym, jakby na scenie grasowała przynajmniej piątka lub szóstka muzyków. Liderujacy Wille Edwards śpiewa fantastycznie, do tego gra na przeróżnych gitarach - od akustycznej, poprzez elektrycznego Gibsona, aż po gitarę typu slide. Jest tak charyzmatyczną postacią, że o kryminał zakrawać będzie niedocenienie jego talentu. Pozostała dwójka, to wycinający na 6-strunowym basie Matt Brooks (autentyczny z niego wirtuoz) oraz perkusista Andrew Naumann, który miewa zapędy do afro-latino-funk-blues-heavy/rockowego grania.
Zresztą nie tylko on, albowiem Wille i jego Bandziorstwo stoją wypadkową Led Zeppelin, Dave'a Matthewsa, Carlosa Santany, Los Lobos, z dosypką Quentina Tarantino. Wszystkie te wzorce wzięte w kleszcze efektownie narzucają na siebie pelerynę korzeni meksykańsko-latynoskich. Nie do opisania labirynt, jaki wywołują swą sztuką na scenie. Każda kompozycja nosi odrębną historię, co z automatu podsuwa przeróżne melodie, rytmy, istny indywidualny bank uczuć. Mój dobry znajomy Pan Artur, gdzieś w okolicach antraktu, trafnie zasugerował: Nirvana to przy nich kołysanki.
Wille Edwards przykuł mą uwagę nie tylko zaangażowaniem, ale przede wszystkim uczuciowością. W pierwszym akcie koncertu, pośród niemałej ilości pełnych dynamiki kompozycji, pojawiła się istna perełka, pt. "Scared Of The Sun". Rzecz uduchowiona, stopniująca napięcie, z obłędną gitarową solówką w części finalnej. Coś dla entuzjastów Pink Floydowskiego "High Hopes". Tyle, że niestety sporo krócej. I kiedy wydawać się mogło, iż tego już nie przeskoczą, w drugiej części show wyłonił się kompozycyjny kwadrans czegoś tak niesamowitego, czego słowami na papier przełożyć nie sposób. "Angel" - utwór, który Wille zadedykował zmarłej przed jedenastoma laty matce. W pierwszej części wielobarwny instrumentalny popis całej trójki - od melancholii po istny żywioł, by znienacka w środkowej części (i tak już później do samego końca) zaatakować smutkiem, melancholią i krzykiem rozpaczy. To taka piosenka niewymagająca skomplikowanego tekstu, w której zwykłe słowa zastępuje wrzask, ból i lament. Był taki moment, gdy pomyślałem: zaraz niebiosa rozerwą się na strzępy, spojrzymy Stwórcy prosto w twarz, a Wille krzyknie: dlaczego?. Zaryzykuję, była to jedna z najpiękniejszych chwil od dawien dawna w moim życiu. Zapisuję ją do pamiętnika i niech nikt jej nie wywabia. Tym nagraniem Bandyci zakończyli podstawowy koncert, choć publika wymusiła na grupie jeszcze jeden bis.
Przepraszam, że nie opisałem należycie występu tej pochodzącej z zachodniego południa Anglii ekipy, lecz do wczoraj nie znałem ich choćby jednego kawałka. Dopiero teraz zasłuchuję się kompaktami, które w podarku otrzymałem od moich dobrych znajomych, a zarazem także uczestników poniedziałkowego koncertu. Pan Artur chyba mnie troszkę musi lubić, skoro odmówił sobie, a zakupił w formie upominku dla mnie album "Grow". To przedostatni studyjniak Wille And The Bandits, zawierający wspomniany "Angel". Od innego dobrego znajomego, który poprosił bym zachował anonimowość, także otrzymałem zakupiony w trakcie koncertu najnowszy 2-płytowy album koncertowy "Living Free Live", a który w zasadzie stanowi niemal za kopię wczorajszego występu. Na tym nie koniec podarków... otóż od Piotrka ("nie tylko maszyny są naszą pasją") otrzymałem przedpremierową jazzową płytkę formacji Skicki-Skiuk. Piotrek jest jednym z głównych patronów tego wydawnictwa (jego fundacja DIFA), i pragnął bym miał to na zawsze, a przede wszystkim uważnie posłuchał. Będzie podług jego woli. Na płycie nawet gościnnie Leszek Możdżer, a więc...
Jeszcze tylko słówko dopiszę względem koncertu Wille'ego i jego Zbirów, otóż w całym potoku kompozycji ichniejszego autorstwa, grupa pozwoliła sobie na przeróbkę klasycznego "Black Magic Woman" - grupy Fleetwood Mac, choć jednocześnie powołując się na inspirację wersją Carlosa Santany, z jego doskonałej płyty "Abraxas". Właśnie w tym momencie jej sobie słucham z koncertowego kompaktu "Living Free Live" - super !
Wspaniały ten poniedziałkowy wieczór. Koncert ponad oczekiwań miarę, w dodatku w doborowym towarzystwie znajomych, czyli: Piotr ("nie tylko maszyny są naszą pasją"), Pan Artur (najempatyczniejszy uczelniany wykładowca niemieckiego jakiego znam), znany już Szanownym Państwu Korfanty oraz pewien gliniarz Grzegorz, którego nie widziałem całe wieki.
Potrzebowałem czegoś niecodziennego. Czegoś, co zepchnie z pewnej sfery mego życia na plan dalszy nękającą trąbę jerychońską. I chyba zadziałało.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Oto przed nami formacja upominająca się o większe sceny. Trzech bujnowłosych facetów, którzy przypominają na pół-meksykańskich zbirów, a którym tylko do pełni należytego wizerunku brakuje pasów z nabojami, zarzuconej na plecach flinty oraz kapeluszy rodem z okładki kultowej płyty Motörhead "Ace Of Spades".
Jak się dowiedziałem: nic nie zapowiadało dobrej frekwencji, czego konsekwencją miało być na siedząco, a jednak ostatecznie sporej grupie przybyłych na ostatni gwizdek przyszło podpierać na stojaka Blue Note'owy bar.
Willie And The Bandits są Anglikami, choć z natury bliżej im do twórczości Octavio Pazy, niż Szekspira. I czego to oni nie grają! Ta trójka facetów czyni taki dym, jakby na scenie grasowała przynajmniej piątka lub szóstka muzyków. Liderujacy Wille Edwards śpiewa fantastycznie, do tego gra na przeróżnych gitarach - od akustycznej, poprzez elektrycznego Gibsona, aż po gitarę typu slide. Jest tak charyzmatyczną postacią, że o kryminał zakrawać będzie niedocenienie jego talentu. Pozostała dwójka, to wycinający na 6-strunowym basie Matt Brooks (autentyczny z niego wirtuoz) oraz perkusista Andrew Naumann, który miewa zapędy do afro-latino-funk-blues-heavy/rockowego grania.
Zresztą nie tylko on, albowiem Wille i jego Bandziorstwo stoją wypadkową Led Zeppelin, Dave'a Matthewsa, Carlosa Santany, Los Lobos, z dosypką Quentina Tarantino. Wszystkie te wzorce wzięte w kleszcze efektownie narzucają na siebie pelerynę korzeni meksykańsko-latynoskich. Nie do opisania labirynt, jaki wywołują swą sztuką na scenie. Każda kompozycja nosi odrębną historię, co z automatu podsuwa przeróżne melodie, rytmy, istny indywidualny bank uczuć. Mój dobry znajomy Pan Artur, gdzieś w okolicach antraktu, trafnie zasugerował: Nirvana to przy nich kołysanki.
Wille Edwards przykuł mą uwagę nie tylko zaangażowaniem, ale przede wszystkim uczuciowością. W pierwszym akcie koncertu, pośród niemałej ilości pełnych dynamiki kompozycji, pojawiła się istna perełka, pt. "Scared Of The Sun". Rzecz uduchowiona, stopniująca napięcie, z obłędną gitarową solówką w części finalnej. Coś dla entuzjastów Pink Floydowskiego "High Hopes". Tyle, że niestety sporo krócej. I kiedy wydawać się mogło, iż tego już nie przeskoczą, w drugiej części show wyłonił się kompozycyjny kwadrans czegoś tak niesamowitego, czego słowami na papier przełożyć nie sposób. "Angel" - utwór, który Wille zadedykował zmarłej przed jedenastoma laty matce. W pierwszej części wielobarwny instrumentalny popis całej trójki - od melancholii po istny żywioł, by znienacka w środkowej części (i tak już później do samego końca) zaatakować smutkiem, melancholią i krzykiem rozpaczy. To taka piosenka niewymagająca skomplikowanego tekstu, w której zwykłe słowa zastępuje wrzask, ból i lament. Był taki moment, gdy pomyślałem: zaraz niebiosa rozerwą się na strzępy, spojrzymy Stwórcy prosto w twarz, a Wille krzyknie: dlaczego?. Zaryzykuję, była to jedna z najpiękniejszych chwil od dawien dawna w moim życiu. Zapisuję ją do pamiętnika i niech nikt jej nie wywabia. Tym nagraniem Bandyci zakończyli podstawowy koncert, choć publika wymusiła na grupie jeszcze jeden bis.
Przepraszam, że nie opisałem należycie występu tej pochodzącej z zachodniego południa Anglii ekipy, lecz do wczoraj nie znałem ich choćby jednego kawałka. Dopiero teraz zasłuchuję się kompaktami, które w podarku otrzymałem od moich dobrych znajomych, a zarazem także uczestników poniedziałkowego koncertu. Pan Artur chyba mnie troszkę musi lubić, skoro odmówił sobie, a zakupił w formie upominku dla mnie album "Grow". To przedostatni studyjniak Wille And The Bandits, zawierający wspomniany "Angel". Od innego dobrego znajomego, który poprosił bym zachował anonimowość, także otrzymałem zakupiony w trakcie koncertu najnowszy 2-płytowy album koncertowy "Living Free Live", a który w zasadzie stanowi niemal za kopię wczorajszego występu. Na tym nie koniec podarków... otóż od Piotrka ("nie tylko maszyny są naszą pasją") otrzymałem przedpremierową jazzową płytkę formacji Skicki-Skiuk. Piotrek jest jednym z głównych patronów tego wydawnictwa (jego fundacja DIFA), i pragnął bym miał to na zawsze, a przede wszystkim uważnie posłuchał. Będzie podług jego woli. Na płycie nawet gościnnie Leszek Możdżer, a więc...
Jeszcze tylko słówko dopiszę względem koncertu Wille'ego i jego Zbirów, otóż w całym potoku kompozycji ichniejszego autorstwa, grupa pozwoliła sobie na przeróbkę klasycznego "Black Magic Woman" - grupy Fleetwood Mac, choć jednocześnie powołując się na inspirację wersją Carlosa Santany, z jego doskonałej płyty "Abraxas". Właśnie w tym momencie jej sobie słucham z koncertowego kompaktu "Living Free Live" - super !
Wspaniały ten poniedziałkowy wieczór. Koncert ponad oczekiwań miarę, w dodatku w doborowym towarzystwie znajomych, czyli: Piotr ("nie tylko maszyny są naszą pasją"), Pan Artur (najempatyczniejszy uczelniany wykładowca niemieckiego jakiego znam), znany już Szanownym Państwu Korfanty oraz pewien gliniarz Grzegorz, którego nie widziałem całe wieki.
Potrzebowałem czegoś niecodziennego. Czegoś, co zepchnie z pewnej sfery mego życia na plan dalszy nękającą trąbę jerychońską. I chyba zadziałało.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"