niedziela, 13 maja 2018

WET - "Earthrage" - (2018) / MICHAEL SCHENKER FEST - "Resurrection" - (2018)





WET
"Earthrage"
(FRONTIERS RECORDS)

*****





MICHAEL SCHENKER FEST
"Resurrection"
(NUCLEAR BLAST)

*****





W kategorii "hard'n'heavy" dwie poniższe płyty stoją na czele rankingu albumów pierwszego półrocza 2018 roku. Nieczęsto ostatnimi czasy na niwie metalurgicznej wpadam w sidła zachwytów, a jednak ekipy W.E.T. oraz Michael Schenker Fest równocześnie dały mi popalić. Ich najnowsze dzieła stanowią za siedliska wzorcowych kompozycji, ich mistrzowskich wykonań oraz w przypadku obu formacji: za sporą wiarę we własne możliwości. Szczególnie ostatnia przypadłość dotyczy Michaela Schenkera, ale zacznijmy od W.E.T. - głównie skandynawskiej formacji, na której czele od około dekady stoi amerykański wokalista Jeff Scott Soto, a który to równolegle również udziela się w prog-metalowym Sons Of Apollo. Soto w przeszłości dał się pozytywnie we znaki, głównie za sprawą świetnego zespołu Talisman (szczególnie udany ich pierwszy album), krótkotrwałego i niemal nieznanego u nas bandu Eyes, nieco zasobniejszej w albumowe pokłady Takary, jak i współpracą u boku Yngwiego Malmsteena oraz Axela Rudiego Pella. Sporo tego, prawda? I nic do kosza, wszystko należy poznać. Tym bardziej, że Soto ma jedno z najwspanialszych gardeł rocka, choć media nigdy go nie rozpieszczały.
Nazwa grupy W.E.T. wzięła się od pierwszych liter formacji, do których przynależeli jej założyciele. I tak: gitarzysta Robert Säll (Work Of Art), gitarzysta, basista i klawiszowiec Erik Martensson (Eclipse), plus wspomniany wokalista Jeff Scott Soto (Talisman). Powyższej ekipie od początku asystowali: perkusista Robban Back (Eclipse, Sabaton) oraz gitarzysta Magnus Henriksson (Eclipse, Toby Hitchcock), którzy właśnie od najnowszej płyty "Earthrage" zasłużenie weszli w zespołowy szereg. A więc, z teoretycznego tercetu zrodził nam się od dawna funkcjonujący, choć tym razem już oficjalny kwintet. Tym samym, zamiast zapisku "W.E.T.", grupa przybrała "niewykropkowany" szyld "WET".
Pierwsza płyta, pt. "W.E.T.", zawierała mnóstwo soczystego hard rocka, w tym kapitalny kawałek "One Love", drugi długograj "Rise Up", był niemal jego kopią, i gdy już wydawało się wszystko jasne, że panowie nieprzerwanie będą tworzyć zwyczajnie fajne, zgrabne i podrasowane metalem piosenki, na zasadzie przydziału na każdy album: trzy wspaniałe, reszta jedynie ok, stało się coś nieoczekiwanego... Otóż, po pięciu latach milczenia WET właśnie zaserwowali taki album, że w słowniku języka polskiego brakuje przymiotników na jego zarekomendowanie. Skąd oni wzięli tyle pomysłów na te wszystkie melodie? Niewiarygodne; można by nimi obdarować niemal połowę stajni współczesnych nabytków Frontiers Records. A tu proszę, gdy tylko przydusimy pedał gazu, za sprawą otwierającego "Watch The Fire", to po finałowy "The Never-Ending Retraceable Dream" nie znajdziecie Mili Państwo choćby jednego przeciętniaka. Nie widzę więc sensu gloryfikowania poszczególnych kompozycji, albowiem komu tylko przypadnie do gustu pierwsza "Watch The Fire", nie otrząśnie się z zachwytu po kres trwającego trzy kwadranse albumu.
Otrzymujemy jedną typową balladę "Heart Is On The Line", plus ubraną w balladową formę, lecz przyjemnie rozkołysaną "Elegantly Wasted", po czym bezkompromisowo rządzą tu jedynie żywe tempa, z których wyłaniają się jeszcze lepsze zwrotki i refreny. Jednymi słowy: bomba! Dawno już nie było takiej płyty. I choć ostatnio po cichu liczyłem na jakiś niespodziewany czarujący debiut, to masz tu bracie: taka niespodzianka.
Przejdźmy do kolejnej perły, jaką nieoczekiwanie zaserwował nam poczciwy Michael Schenker. Ten Schenker, którego gitara wręcz śpiewała w dawnych UFO. Jeśli do tej pory ostał się śmiałek, który nie dostąpił albumów: "Phenomenon", "No Heavy Petting" czy "Force It", niech ręki nie podnosi, a czym prędzej nadrobi zaległości. Zarazem smakując epizodycznego występu Schenkera na płycie Scorpions "Lovedrive" oraz musowego debiutu ekipy Klausa Meinego "Lonesome Crow", gdzie nasz bohater wycinał prog rocka, że czapki z głów - a liczyl wówczas ledwie siedemnaście wiosen. Dopiero po takiej lekcji stosownym będzie chwycić za "Resurrection". 
Michael Schenker już od dłuższego czasu niczym nie zachwycał - przynajmniej mnie. No, lecz nie mogło być inaczej, wszak jego ostatnie albumy bywały w najlepszym razie do bólu przeciętne. Nawet, jeśli każdorazowo muzyk zapewniał, że oto powrócił do dobrego stylu, a jego nowe jedno czy drugie dzieło, będą tym, na co wszyscy czekaliśmy. Na podstawie zapewnień tego magika sześciu strun, dorobiłem się tylko wielu kiepskawych i kompletnie niepotrzebnych albumów.
Jednak zaintrygowało mnie, gdy niedawno przeczytałem o jego nowym projekcie: Michael Schenker Fest, gdzie na jednej scenie muzyk zapragnął pomieścić dawnych kompanów, a jednocześnie swoich najsłynniejszych wokalistów. Postaci, z którymi nagrywał najlepsze albumy pod szyldem MSG. Na szczęście niedawne udane koncerty zaowocowały wspólnymi sesjami, dzięki czemu otrzymujemy "Resurrection". I tak jak na scenach, tak i tutaj pojawili się: Gary Barden (a więc współpracownik najwcześniejszego MSG), oraz dwaj następni wokaliści: Graham Bonnet (ten od Alcatrazz, Impellitteri czy Rainbow) oraz Robin McAuley (od moich ulubionych płyt z okresu 1987-91). Do nich dobił jeszcze młodszy pokoleniowo Dougie White (niezwykle aktywny wokalista, który wielką przygodę rozpoczął od albumu Rainbow "Stranger In Us All"). Ci wszyscy panowie - śpiewając wymiennie - spłodzili u boku Schenkera jedną z najlepszych płyt w jego karierze. Niewiarygodną, nie tylko pod względem wokalnym czy repertuarowym, ale przede wszystkim z wielką gitarową maestrią wciąż wiele potrafiącego Michaela Schenkera.
I jak w przypadku płyt WET "Earthrage", tak i na "Resurrection", nie znajdziemy chwili wytchnienia, bo i tutaj muzycy zmówili się przeciwko odwiecznym narzekalskim. Proszę tylko rozkręcić głośniki przy inicjującym "Heart And Soul". Tempo torpeda, do tego jak zawsze z wdziękiem zaznaczona chrypka Robina McAuleya, no i gdzieś w sercu piosenki takie solo Schenkera, że oniemiałem. Zaproszony do udziału w tym kawałku Kirk Hammet z Metalliki, wspólnie z Schenkerem popełnili miażdżące gitarowe unisono. Lecz, zanim człowiek przejdzie do kolejnej kompozycji, ma jeszcze ochotę posłuchać tego dobrych tuzin razy. I tak należy, ponieważ następujący po nim "Warrior", również wymaga tego samego. Rozpoczyna się delikatnie, wręcz niewinnie, i choć żadna z tego luxtorpeda, to i ta nieszybka w konsekwencji kompozycja, także zionie mocą. Otrzymujemy w niej fuzję całej czwórki wokalistów (McAuley/Barden/Bonnet/White), a każdy z nich przejmuje na siebie nie mniej ważną rolę, niczym metalowa brać w dawnym charytatywnym "Stars" - projektu Ronniego Jamesa Dio, Hear 'N Aid. Kolejny w zestawie "Take Me To The Church" otwierają niemal katedralne i dostojne organy Steve'a Manna, po czym kompozycja doznaje niespodziewanego zwrotu akcji, przechodząc do witalnej formy. Kolejny świetny refren i jeszcze lepsze gitarowe solo Schenkera. Nie można się nasycić tą jego grą. Co to się z nim porobiło, ciekawe jakie ampułki mu doktor przepisał? I niech mi Pan Michał z nich nie rezygnuje. Prawdziwy eliksir młodości. I tak mógłbym jeszcze utwór po utworze, nie pozostawiając odrobiny przyjemności odkrywania Szanownym Państwu. Może zatem pozwolę sobie, bez natrętnego w szczegółach opisywania, na wyróżnienie jeszcze finałowego "The Last Supper" - tu ponownie zaśpiewała cała czwórka. No i ten tytuł, który odnosi się jednocześnie do albumowej okładki "Resurrection", jak i parafrazy "Ostatniej Wieczerzy" ze słynnej kasety video Black Sabbath. Z tej całościowo równej płyty pozwolę sobie także na zwrócenie baczniejszej uwagi na "Livin' A Life Worth Livin' " - śpiew Gary Barden, oraz "Time Knows When Its Time" - śpiew Robin McAuley. Nie muszę chyba dodawać, że każdą kompozycję gitarowo barwnie przyodział Michael Schenker. Tym samym otrzymaliśmy nieskazitelnie wspaniały album, któremu w teraźniejszym heavy rocku nic nie zagraża. Ale konkurencja niech próbuje.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"