Warta wygrała bardzo ważny w kontekście utrzymania mecz z Widzewem, więc już tylko krok do sukcesu. Będzie o muzyce, jednak musiałem zacząć od piłki. Końcówka rozgrywek, nie ma już czasu na zabawę. Trzeba punktować.
Niełatwo być kibicem Warty. W każdym meczu drżę o utrzymanie ewentualnej minimalnej wygranej lub cennego remisu. Jakaś opatrzność pomaga Zielonym, bo oprócz meczu ze Stalą Mielec, w każdym ratujemy się błędami lub nieumiejętnościami przeciwników. To tyle o Warcie, a teraz...
A zatem, The Bliss Band to dwa lata działalności. Dotyczy fonografii, albowiem grupa rozwiązała się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, co wydłuża jej byt do lat trzech. U nas grupa nieznana, niemal kompletnie. Szkoda, albowiem niezła. Dla mnie nawet więcej, niż tylko niezła, co czyni, iż tym chętniej zapodałbym na radio. Niestety w żadnej z radiostacji nie widzę możliwości. W Radio Poznań nie widziałem pod ręką gramofonu (muszę o niego podpytać), natomiast w Aferze przydzielono mu tak niewygodne stanowisko, że musiałbym prowadzić audycję stojąc, jednocześnie robiąc skłony do realizowania na konsolecie. W moim wieku nabawiłbym się tylko rwy, więc takiego poświęcenia proszę od starego druha Andy'ego nie oczekiwać. Na talerz domowego gramofonu wędruje drugi długograj The Bliss Band "Neon Smiles". Trochę potrzaskuje, ale wciąż spisuje się dzielnie. Muszę kiedyś zdobyć CD. Sprowadzić z niedostępnego świata - wydano go tylko w Japonii oraz Korei Południowej, a ostatniego bicia dokonano niemal przed dekadą. Tymczasem winyl, zawsze coś.
Wysokiej klasy hard rock, niekiedy z przechyłem na AOR oraz art rock. Całość opatrzona chwytliwymi, acz niebanalnymi melodiami. Na mnie, jako na fanie płyty Uriah Heep "Abominog", spore wrażenie robi pierwowzór "That's The Way That It Is", poprzedzony kapitalną melodią "Something About You". To finisz albumu, wręcz wymarzony. Wspaniały repertuar i klasa wykonawstwo. Kwiat muzyki końca lat siedemdziesiątych. Wszystko naturalnie, bez elektronicznych wspomagaczy, bez doklejanych rzęs. Maestria.
"That's The Way That It Is" idealnie wpasowałby się w dział 'konfrontacje'. Zobaczyliby Państwo, jak uroczo, w trzy lata po oryginale, jeszcze dobitniej zamerykanizowali to Uriah Heep. Uprościli, odwrócili do góry nogami, powyciągali na wierzch kieszenie oraz nadali całkowicie innego charakteru, z dotychczasowego niemal progrocka, czyniąc AOR'owy killer pod US radio station. W oryginale kawałek niesie się dwufazowo, tymczasem jego spowolnioną drugą część Uriah Heep kompletnie zignorowali, a co ważne, nie zabili istoty piosenki. Sztuka przez duże "Sz". Tak potrafią tylko najlepsi. I na "Abominog", na którym covery zajmują połowę powierzchni płyty, ekipa Micka Boxa każdemu nadała swoisty jurajkowy charakter.
Niewiarygodne, że naszą część świata kompletnie ominęła tak wysokiej próby płyta Blissów. A przecież warto napomknąć, gitarzystą na niej Phil Palmer. Nie byle kto. Od lat wzięty sideman, obecnie występujący w tribute bandzie 'Dire Straits Legacy', a przecież w przeszłości realizował się z nietribute'owym. Ponadto współpracował z m.in. Eric'kiem Claptonem, Tiną Turner czy George'em Michaelem. Szkoda, że dzisiaj do The Bliss Band, Palmer się nie przyznaje. Albo było to dla niego tak dawno, albo na obecnym etapie po prostu nie zaprząta sobie głowy początkami kariery. Niesłusznie, mnie i nie tylko mnie rajcują takie smaczki, poza tym istotne historycznie.
Polecam, dorwijcie tę płytę. Nie tylko wobec wytypowanego chwilę wcześniej finału, ale i również dla leniwego "Chicago" - z ładnymi gitarowymi przebierankami Phila Palmera - także dla przebojowego i z uroczymi unisono wokalami "Stagefright" - typowe lata siedemdziesiąte, albo dla ciepłej, wyciszonej, natchnionej retro jazzem ballady "Someone Else's Eyes" - utrzymanej w duchu The Alan Parsons Project.
Nie lubię tego słowa, unikam jego używania, jednak w tym przypadku, aż ciśnie się na usta 'eklektyzm'. Tak, bez wątpienia taki jest ten album.
Jeszcze słówko o samym Paulu Blissie, liderze grupy, wokaliście i klawiszowcu. Odpowiadał za cały repertuar. Jedynie w przypadku dwóch kompozycji podzielił się wpływami ze wspomnianym Philem Palmerem. Szybko słuch o nim zaginął, może dlatego, iż nigdy nie parł, nie rozpychał się, nie traktował uprawianej profesji dla pobudek dochodowych. Owszem, wielu muzyków doceniało jego talent i chętnie brało na ruszt jego piosenki (m.in. Olivia Newton-John, Celine Dion czy moodybluesowy Justin Hayward), jednak nadal nie rozsławiało to jego imienia. Mało tego, dorzucę jeszcze do ognia, Paul Bliss koncertował nawet z The Moody Blues - jako ich członek! Mało się o tym mówi, mało kto wie, bo i zapewne mało komu potrzebne. Niech ten końcowy smaczek nobilituje Artystę, godnego wydobycia z piasków zapomnienia.
Do dzisiejszego usłyszenia!
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl