Mam słabość do Paula Wellera, wiecie Państwo. Wiedział też Oskar, nie mógł więc dłużej znieść braku takiego tytułu w mojej kolekcji. Dręczyło go zapewne przemilczenie muzyki tak zacnego Artysty w moich audycjach. Postanowił więc wziąć sprawy w swoje ręce i sprawić Nawiedzonemu nówkę nierdzewkę. Używając starej wawrzynkowej terminologii: pieczątkę. Tak określano niegdyś płyty nowe i zaplombowane, i takie określenie wobec dziewiczych egzemplarzy stosuję do teraz.
Spojrzałem na okładkę, wesołą jakby, a już na pewno wielokolorową, i pomyślałem: ale zaległość, to już dwa lata. Po czym odwróciłem kopertę i mym oczom ukazał się rocznik: 2021. Zdębiałem. Kiedy mi ten dodatkowy rok ubył? Przerażająco czas ucieka, ciągle się nie przyzwyczaiłem. Album czasów pandemii, okropnego etapu nowego Millenium, chyba dlatego sporo w zwojach pamięci wymazałem.
A zatem, będzie o płycie z początku realizowanej bardziej na laptop i telefon, zamiast na rasowe studio i prawdziwego producenta, a więc 'ktosia' znającego wartość żywego organizmu, szczególnie w dobie myślącej za nas sztucznej inteligencji. Paul Weller - wokalista, gitarzysta, kiedy trzeba wieloinstrumentalista. Przede wszystkim wyborowy muzyk, plus inteligentny facio. Wobec panków reprezentuje dawnych The Jam, dla wielbicieli rocka i białego soulu, była z kolei niegdyś taka ciekawa formacja The Style Council, za to dla wszystkich pozostałych sporo fascynujących, wielofasadowych płyt solo, opatrzonych sztandarem 'Paul Weller'. Z tych nowszych, polecam "On Sunset" lub "True Meanings", ze starszych, choćby "Stanley Road". Kwintesencja osobowości tego ekstrawaganckiego, a z drugiej strony twardo po ziemi stąpającego Artysty.
Recenzowanie płyt w dobie darmowego streamingu mija się z celem. Niejednokrotnie, zanim recenzent uczciwie zapozna się z płytą (którą wypada opisać minimum po pięciu posłuchaniach), streamingarz ma już ją w małym palcu. Dlatego kupowanie słowa drukowanego, ukazującego się niejednokrotnie z jeszcze większym poślizgiem, nosi podobny sens, co czytanie w prasie wczorajszych newsów. Między innymi, z tego też powodu, ale nie tylko!, od dawna nie pisuję recenzji, sam też nie kupuję żadnych TerazRocków/MetalHammerów, szkoda czasu, wolę te minuty spożytkować na posłuchaniu muzyki i ewentualnym jej zapisaniu w kajecie ku naszym radiowym spotkaniom.
Na "Fat Pop", w zasadzie każdy numer mógłby być singlem. Ten album poradziłby sobie perfekt od strony jedynie wyrwanych z kontekstu piosenek. Piosenek balansujących pomiędzy tradycją a nowoczesnością. Weller zabawia się brzmieniami, melodiami, produkcją, instrumentami... Wszystkiego jest zatrzęsienie. Samych nazwisk wymienienie zajęłoby więcej czasu, niż ten 39-minutowy zapis. Warto dać nura w zawarte tu przeskoki gatunkowe, jednocześnie nastrojowe. Znowu wspaniały Weller. Śpiewa jak z nut, chrypki mu nie ubyło, talentu i woli, także.
Cały czas uczę się tej płyty, nie wiem jak odbiorę tych dwanaście piosenek za rok lub dwa, a jeśli dożyję, to może i za lat dziesięć. Dlatego polecę może na początek kilka, które od razu kopnęły mnie w ducha, serce i jaźń. Weźmy może czwarty od brzegu numer "Shades Of Blue". Familijną komitywę Wellera z jego córką Leah. Taka z tego trochę odpowiednio ożywiona popowa metka, swego rodzaju przepustka do świata fascynujących piosenek. Jeden z albumowych wybłysków, godnych utrwalenia znaczników. Niegdyś hałaśliwy, ex-punkowy Paul, dostrzega: ... wszystko, co ważne, jest blisko Ciebie... A tuż potem, okraszona smykami i takimi nocnymi dęciakami, ballada cudo "Glad Times" - ... czuję się taki samotny czekając na Ciebie. Myślałem, że już mnie nie kochasz...
Kolejny ekstra moment, to otwierające drugą część płyty, z fajnym fletem "Testify". Taki trochę 'jethro', acz w użyciu nieznanego mi dotąd Jacko Peake'a. Do tego saksofon, organy i wyluzowana, napędzająca całość gitara. Super kawałek, którego tekstu nie umiem do końca rozgryźć, niemniej to przecież John Lennon powiedział kiedyś, że znaczenie wszystkich piosenek pojawia się dopiero po ich nagraniu, i że dopiero ktoś inny, już sporo później będzie musiał je zinterpretować. Poczekajmy więc.
Mocnym akcentem stoi utrzymana w średnim, i też jakby wyluzowanym tempie kompozycja "That Pleasure". Rzecz stojąca w komitywie z ruchem "Black Lives Matter". Podoba mi się, kiedy Weller wyraża: "... wszyscy rodzimy się wolni, a wolność jest naszym prawem...", i gdzieś dalej: "... gdzie w tym rozdartym świecie tkwi inspiracja, skoro cały ten świat w burzy ...". Gość jesteś Panie Weller. Kwiecie wyspiarskiej muzyki, motywujesz Andy'ego do jeszcze większego szacunku.
Zatrzymajmy się również przy hołdzie wobec Iggy'ego Popa, numer "Moving Canvas" - ... napotykasz jego spojrzenie, a potem zamieniasz się w kamień... Elektryzujące wyobrażenie o jednym z najlepszych rockmanów, który na scenie tyra całym ciałem, ciekawą jego rzeźbą, architekturą mięśni, a przy tym trochę wizerunkiem dzikusa, człowieka bliższego jaskiniom, niż wypasionym posiadłościom z basenami i czerwonymi ferrari. Fascynująca postać, o której też wznosiłbym songi, gdyby mnie tylko anielskim skrzydłem musnęła choć odrobina talentu.
I jeszcze finisz. Ballada "Still Glides The Stream". Ponownie smyczki i dęciaki, ale też fortepian i jakieś dzwonki. I znowu wystarczy ledwie jedna myśl: ... uważaj na to, co ignorujesz.
Bardzo się z tej płyty cieszę. Oskar, jesteś nieoceniony. Słowami wdzięczności nie wyrażę. Jednocześnie obiecuję, zapamiętam ten podarunek, zapamiętam go niczym kartkę z dobrym słowem, a i popem na grubo.
Dzisiaj na łamach nawiedzonej makulatury, niebawem u mnie na radio.
a.m.