W grudniu dobrze się śni. Noce długie, poranki ciemne. Lubię śnić. To znaczy, pamiętać sny. Bo choć śnimy zawsze, sukcesem pamiętać. Kiedyś przeczytałem, że pamiętanie snów świadczy o zaburzeniach i nie jest dla nas dobrym zwiastunem. W takim układzie, po co senniki, po co tyle w ich temacie poezji, piosenek...?
Zawstydziłbym się obnażając swe sny, choć wiele z nich w swej metafizyce i abstrakcji fascynujących. Sny to skarby, pragnienia, dziecięcy świat. Doświadczamy go pod powiekami na każdym etapie życia. A być może sny stanowią za przedsionek do spełnienia najskrytszych marzeń. Pewnie dlatego sny nigdy się nie kończą. Nie mają finałów złych, dobrych, jakichkolwiek. Zawsze się urywają w chwili, kiedy jesteśmy blisko, kiedy wszystko na wyciągnięcie dłoni. Właśnie przeżywam 'ciąg senniczy', więc z kim się tym nie podzielić, jeśli nie z Wami, Szanowni Nawiedzeni.
Na dzisiaj kilka nalepek oraz okładek istotnych dla mnie płyt.
Z racji życzeń zdrowia dla Tony'ego Clarkina, na talerz wędrują Magnum i ich sztandarowe "On A Storyteller's Night". Mam na kilku kompaktach oraz jednym winylu. Niech zatem będzie ten ostatni nośnik. Przez lata mało kogo obchodził. Kiedy winyle dusiły się w opozycji względem kompaktów, trzymałem z zamkniętymi ustami na półce, tak więc, niech dziś uchyli uroki swe.
Jako drugi czarny placek, powołuję Y&T "Down For The Count". Legendarny egzemplarz, wiele przeżył, od zawsze w jednym miejscu na stronie B przeskakuje. To znaczy, już nie przeskakuje, a jedynie pyka. Kiedyś przeciąłem uszkodzony rowek, czego powodem igła sunie po właściwym torze, lecz w miejscu feralnym jest takie wyraziste puk. Nic to, przecież nie sprzedam, nie wyrzucę, sentymentalny jestem, zostaje ze mną po kres. Na nic mi żadna efektowna reedycja, nawet na tłustym winylu i 'okredowanej' kopercie. Nie uradowałaby mnie, jak egzemplarz, na którym widnieją młodzieńcze krew, pot i łzy. Słuchaliśmy tej muzyki w minioną niedzielę, więc dla kolorytu dokładam label strony A oraz okładkę.
Magnum "On A Storyteller's Night". Przedsionek do sławy, choć w przypadku Magnum trudno mówić o sławie. Nigdy jej nie liznęli. Owszem, międzynarodową popularność (szczególnie w latach 80/90'), ale nie sławę. Nigdy nie były to żadne stadiony, ani gigantyczne hale, a co najwyżej hale średnie i nieco większe lub większych pojemności kluby. Ale Magnum wciąż mają swoją publiczność, szczególnie w Zjednoczonym Królestwie oraz Niemczech, natomiast w naszej Polsce zapotrzebowanie na ich muzykę ujawniło się przed kilkoma laty w Bydgoszczy, w ciaśniutkiej Kuźni, której nawet nie udało się szczelnie zapełnić. Czułem się zawstydzony, za wszystkich nieprzybyłych rodaków, którzy zdaje się walą jedynie na koncerty dla serduszek na Instagramie.
"On A Storyteller's Night" to piąty studyjny LP, lecz pierwszy scertyfikowany Złotem i dający kontrakt z Polydorem, a także na jedną płytę ("Vigilante") rozpoznawalnego Rogera Taylora (muzyka Queen), jako albumowego producenta. Płytę pierwotnie wydało nieduże FM Records, lecz po odniesieniu sukcesu w Anglii, niemal od razu zreedycjonowano album w Niemczech Zachodnich - przez wspomniany Polydor. Nie ma co płyty recenzować, zrobiły to już za mnie tuziny osób, które miały na to blisko czterdzieści lat. Pozwolę sobie jednak wyróżnić, choćby przebojowe i wydane na singlu "Just Like An' Arrow" (polecam też chwilę późniejszy cover Kanadyjczyków z White Wolf), kapitalne tytułowe "On A Storyteller's Night" czy podniosłą balladę "Les Morts Dansant" - rzecz osadzoną w trakcie I Wojny Światowej, kiedy uznanego za zdrajcę żołnierza rozstrzeliwuje pluton egzekucyjny. Osobiście od zawsze jestem wielbicielem numeru "Two Hearts". Rewelacyjny, chwytliwy, o prostym tekstowo przekazie, tym samym komunikatywnym bez względu na wiek, płeć, wyznanie czy kolor skóry. Bo, jak to często bywa, z dwóch serc, jedno niekiedy złamane. Wspaniała płyta, kwintesencja stylu Magnum, pokaz umiejętności kompozytorskich Tony'ego Clarkina, co z podobnym szacunkiem należy odnieść do zorganizowanej reszty ferajny.
--------------------------------------------
Y&T "Down For The Count", album z tego samego, co przed chwilą naznaczeni Magnum, tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. Omówiłem go w ostatnim Nawiedzonym, więc przypomnę jedynie, słuchaliśmy z japońskiego CD, z pierwszego jego tłoczenia, które sprowadzałem w czasach, kiedy dla niejednego rodaka posiadanie odtwarzacza CD wciąż tkwiło w sferze marzeń. Już wtedy płyta kosztowała ze sto pięćdziesiąt złotych, podczas, gdy podstawowe nowości oscylowały wokół czterdziestu- / czterdziestu pięciu złotych za tytuł. I choć "Down For The Count" wydano w 1985 roku, to jednak muzyka zaprzyjaźniła się z odbiorcą dopiero w roku następnym. Plażowy, słoneczny i z laseczkami teledysk do "Summertime Girls" swoje zrobił, ale cała płyta genialna. Kocham ją bez możliwości amnestii i pozwolę sobie na kolokwializm, zwisają mi wiecznie niezadowoleni, szczególnie krytycy, którzy wypunktowali albumowi jego miękkość, czytaj komercyjność. Komercja oznacza sukces, nic w tym wstydliwego. Jeśli de facto nie ruszą Was "Anytime At All", "All American Boy" (numer Van Stephensona) czy "Face Like An Angel", to naprawdę trzeba dać sobie spokój i dalej podziwiać wszelakie maneskiny, kulto-kortezo-nocnekochanki, slipknoty i tym podobne gnioty.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)