środa, 9 listopada 2022

odszedł Dan McCafferty

Nie lubię takich wieści, jak ta otrzymana wczorajszego wieczoru o Danie McCaffertym. Oj, sypie się ferajna. Ledwie w niedawnym lipcu pożegnaliśmy byłego gitarzystę Nazareth, Manny'ego Charltona, a teraz odszedł Dan. Najpiękniej skorodowany głos rocka. Jego naturalna barwa balsamowała me zmysły na każdym etapie mego życia, ale wiadomo, zawsze najcenniejsze te pierwsze dotyki, inicjacje, etap zaślubin z rockiem. W moim przypadku był to album "Hair Of The Dog", z uszkodzonym początkiem strony B. Przeskakiwało na "Beggar's Day", ale co tam, naprawiłem i słuchałem dalej. Może z jakimś koniecznym pyknięciem, które po przecięciu uszkodzonego rowka pozostało. Nieważne. Co ja wtedy czułem, tego Wam Drodzy Państwo dziś już nie opiszę. Minęło tyle lat. Ale dorzucę, iż uszkodzenie tamtego egzemplarza "Hair Of The Dog" poszło w cenową negocjację, i z Panem żydkiem, który prowadził super komis przy ul. Długiej, z sześciuset złotych zszedłem na czterysta pięćdziesiąt. A później i ja tej płycie swoje dołożyłem, całość zdzierając do łysych opon. Była to edycja USA, z coverem "Love Hurts". Pamiętajmy, że w Europie w jego miejsce wskakiwało "Guilty". Do dzisiaj wolę wersję amerykańską, wiadomo.
Kocham McCafferty'ego, wiecie o tym, i kiedy mogę Nazareth'uję. Na moim FM nigdy nie było głodu tej muzyki, choć wiadomo, przydzielonym czasem muszę pod wszystkich dysponować uczciwie. W najbliższą niedzielę nie będą jednak obowiązywać zasady sprawiedliwości, muszę z Wami o tym pogadać i posłuchać w odpowiedniej dawce.
Z uwagi na słabnące zdrowie, w 2013 roku Maestro opuścił Nazareth, a ja dosłownie za pięć dwunasta (dokładnie 31 maja 2012 roku) załapałem się na koncert grupy w poznańskim Eskulapie. To był krótki występ. Schorowany McCafferty zaśpiewał set na miarę ówczesnych możliwości, i zaśpiewał wspaniale. Pomimo, iż nadszedł moment, kiedy gdzieś pomiędzy wierszami, dyskretnie użył inhalatora, ponieważ płuca upomniały się o paliwo. Dotknęło mnie, na moment nawet zasmuciło, lecz gdy Dan znowu wszedł na orbitę, troski poszły w odstawkę. Przynajmniej na czas przedstawienia. Jak cudownie, że miałem taką możliwość.
Przed trzema laty 'Jego Znakomitość' zrealizował solowy album "Last Testament". Tytuł od razu mnie zelektryzował, niemal zamarłem. Ale nie tylko on. Atmosfera całej płyty niosła się jakby rozliczeniowo. Słuchałem zawartych na niej rock'ballad, niekiedy pełnych pasji rock'petard, nierzadko o folk'szkockim kolorycie, i czułem, że to krzyk, niekiedy lament i ból, żadne tam duperele o kwiatkach i roślinkach.

W marcu br. umarł mój kumpel Leszek. Leszek uwielbiał Nazareth i oczywiście również samo śpiewanie Dana McCafferty'ego. I myślę, że bardzo by się teraz zasmucił. Pamiętam, co dla niego znaczyła ta muzyka, ale co też znaczyła dla mnie i jakim była spoiwem naszej koleżeńskiej przyjaźni tamtych lat. Cały czas gdzieś to we mnie jest. Bardzo mi brakuje tamtego Leszka. Teraz śmierć Dana jeszcze bardziej mi o nim przypomniała, pomimo iż nie ma dnia, bym choć przez chwilę zgubił o Nim pamięć. Ostatnio odwiedziłem jego grób. Wciąż jeszcze surowy, z tabliczką informującą jedynie o przeżytych latach: 1966-2022. Ta szczegółowa, z dokładnymi datami dotrze, gdy ziemia się uleży, grób osiądzie, i kiedy jego Tata staruszek będzie mógł jedynemu synowi postawić solidny kamień.
Uprzedzałem, że dwa tysiące dwudziesty drugi nie będzie lubianym rokiem. Coś mi podpowiadało.
Żegnaj Dan! Na zawsze pozostaniesz w moim sercu, pamięci oraz na płytach, których z Twoim udziałem nigdy mi nie brakowało. 

a.m.