Stan wyjątkowy na naszej wschodniej granicy jakże symboliczny wobec niedawnego pierwszego września. Gdzie ci wszyscy, na co dzień zachłyśnięci biblią, w homiliach prawiący o miłosierdziu, o wartości drugiego człowieka, a gdy jest szansa słowa wcielić w czyn, zaszyci na cieplutkich plebaniach.
Coraz gorzej, nie tylko ze stacjonarnymi sklepami płytowymi, ale nawet oferta tych internetowych, z dnia na dzień idzie w drzazgi. Do dzisiaj brak w polskiej ofercie najnowszych albumów Paula Wellera czy Robbiego LaBlanca, a od teraz nawet Chrisa DeBurgha. Zawsze myślałem, że artysty tego kalibru nikt nie odpuści, ale jak widać nie miałem nosa. Czyżby "The Legend Of Robin Hood" był pierwszą wyrwą w mojej DeBurgh'owej kolekcji?
Odszedł perkusista Iron Butterfly, Ron Bushy. Jedyny muzyk grupy, który zagrał na ich wszystkich albumach, a i poza nielicznymi absencjami, własnymi dłońmi kontrolował historię tych niekiedy przefajnie zakręconych psychodelic'rockowych Amerykanów. Do wieczności przejdzie też jego perkusyjny wyczyn z siedemnastominutowego miłosnego wyznania biblijnego Adama do Ewy, nagrania "In-A-Gadda-Da-Vida" (czyli "W Rajskim Ogrodzie") - w 1968 roku pochłaniającego na winylu całą stronę B.
Okładka nowej Abby zapiera dech. Jest tajemniczo kosmiczna, a do tego jeszcze perspektywa hologramowych koncertów, też pozostawia fascynujący smaczek niedopowiedzenia.
Premierę "Voyage" wyznaczono na 5 listopada i niech tylko nikt niczego nie spieprzy. Dwie odsłonięte dotąd piosenki - "Don't Shut Me Down" oraz "I Still Have Faith In You" - przepiękne. Zupełnie, jakbyśmy zaprogramowali time machine na rok 1981. Czyli wtedy, kiedy muzycy Abby finiszowali płytą "The Visitors". Przez te cztery dekady zmieniło się wszystko (najbardziej my, ludzie - i na pewno nie na lepsze), lecz Abbie te wszystkie przemiany nic nie robią. Zobaczymy, jaka będzie cała płyta, bo dopiero mamy dwie piosenki - z przewidzianych dziesięciu.
Na 27-urodziny Nawiedzonego Studia, Andrzej z Zielonej Wyspy właśnie nadesłał podarek. Przyszło królewską pocztą, z odpowiednim znaczkiem, jakże geometrycznie równo przyklejonym. Ależ oni na tych Wyspach mają dyscyplinę.
Okładka jakby znajoma, tyle, że nocna jej wersja. No i z kocią muzyką, więc nie dla każdego - ale i tak posłuchamy. Bo na szczęście to ja decyduję i odpowiadam za poziom najlepszej audycji radiowej w tym kraju, nadawanej z niedziel na poniedziałki na moim fm.
Dziękuję najuprzejmiej Panie Andrzeju. Nasłucham się, zarówno teraz, jak i w przyszłości.
Dopiero wydany Ray Wilson - "The Weight Of Man" - przebiega między tym, co ostatnio przechodziliśmy, a tym co nas czeka. Natchniony Wilson m.in. śpiewa o efektach lockdownu, nadziei oraz jej porzuceniu, jest też nieprzesadna szczypta polityki oraz marzenia i jej ułudy. Piękna płyta, swoiste świadectwo ostatnich doświadczeń ex-śpiewaka Genesis, dla umiejących słuchać, a przede wszystkim dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze. Rzecz dobrze utrwalająca się po kilku przesłuchaniach. Ray pozostawił rocka dla Stiltskin, a pod własnym nazwiskiem, regularnymi solowymi płytami woli bardziej refleksyjny, kameralny ton. Ot, taka dojrzałość jeszcze niedawnego buntownika. Ciekawe Beatles'owskie "Golden Slumbers", choć bez logicznego "Carry That Weight. Ale paradoksalnie właśnie to "weight", wykorzystano w albumowym trzonie.
a.m.