LINDSEY BUCKINGHAM
"Lindsey Buckingham"
(REPRISE RECORDS)
****
Przed
dwoma laty, po przebytym zawale przeszedł operację serca. Pomimo
wszystko trzymał się zamiaru wypełnienia zaplanowanej na kolejny rok
trasy koncertowej, choć tę z racji kowidowych jednak trzeba było
odwołać. Chwilę wcześniej rozstał się z żoną - matką trojga swoich dzieci -
mocno przybiła go też niedawna śmierć Petera Greena, a na domiar wszystkiego, w
wyniku konfliktu ze Stevie Nicks, wyrzucono go z Fleetewood Mac. Z
zespołu, który był dla niego drugim domem, i który w wyniku jego absencji
właśnie przesłania niepewność dalszej przyszłości ekipy Micka Fleetwooda. Sporo tego, jak na jednego człowieka. A jednak Lindsey pozbierał się,
gibko rozpisał w słowach i nutach, równie zwinnie nastroił
instrumenty, i oto jest nowy album, nazwany po prostu "Lindsey
Buckingham". Zupełnie, jakby brak dla niego wyszukanego tytułu, tym razem
miało stanowić za nowe rozdanie, nowy rozdział.
"Lindsey
Buckingham" to mieszanka kalifornijskiego, słonecznego power popu,
niekiedy dla równowagi skrywające pochmurne ballady, a w warstwie
literackiej rozciągające na różnych polach tematy osobistych relacji,
także tych rodzinnych. Co ciekawe, niektóre piosenki powstały jeszcze przed
rozwodem muzyka z żoną oraz rozstaniem z Fleetwood Mac. Wychodzi na to, iż dostarczone dzieło
nie uniknęło materiału proroczego, przy okazji dowodząc radości i bólom, jako czynnikom
od zawsze obok siebie współistniejącym.
Jako, że z FleetwoodMac'kami
Buckingham, pomimo twórczego zapału, od lat nie mógł się
ufonograficznić, wreszcie wziął sprawy w swoje ręce i w stosownym dla
stylu grupy nagrał płytę bez choćby jednej skazy. I to jest też w stu
procentach jego płyta - maestro zaśpiewał wszystkie pierwsze, jak i
backgroundowe partie wokalne, do tego zagrał na gitarach akustycznej,
elektrycznej oraz gitarowym syntezatorze, ponadto na basie oraz również
jego syntezatorowym odpowiedniku, także na perkusji żywej plus tej programowanej, a i całość wyprodukował. Wielozadaniowy, wszechuzdolniony człowiek, o dumnie brzmiącym nazwisku największego na świecie pałacu królewskiego.
Dwie powłoki. Z jednej strony na "Lindsey Buckingham" zapanowała atmosfera napiętej struny, jednak drugie, to pogodniejsze oblicze płyty, wypełniają swobodnej ręki, niemal FleetwoodMac'kowe piosenki. A to, że każdy ma wokół siebie ludzi, którzy wgryźliby się w naszą szyjną tętnicę, wiadomo nie od dziś, i Lindsey też ma tego świadomość.
a.m.