sobota, 25 września 2021

LINDSEY BUCKINGHAM "Lindsey Buckingham (2021)






LINDSEY BUCKINGHAM
"Lindsey Buckingham"
(REPRISE RECORDS)

****





Przed dwoma laty, po przebytym zawale przeszedł operację serca. Pomimo wszystko trzymał się zamiaru wypełnienia zaplanowanej na kolejny rok trasy koncertowej, choć tę z racji kowidowych jednak trzeba było odwołać. Chwilę wcześniej rozstał się z żoną - matką trojga swoich dzieci - mocno przybiła go też niedawna śmierć Petera Greena, a na domiar wszystkiego, w wyniku konfliktu ze Stevie Nicks, wyrzucono go z Fleetewood Mac. Z zespołu, który był dla niego drugim domem, i który w wyniku jego absencji właśnie przesłania niepewność dalszej przyszłości ekipy Micka Fleetwooda. Sporo tego, jak na jednego człowieka. A jednak Lindsey pozbierał się, gibko rozpisał w słowach i nutach, równie zwinnie nastroił instrumenty, i oto jest nowy album, nazwany po prostu "Lindsey Buckingham". Zupełnie, jakby brak dla niego wyszukanego tytułu, tym razem miało stanowić za nowe rozdanie, nowy rozdział.
"Lindsey Buckingham" to mieszanka kalifornijskiego, słonecznego power popu, niekiedy dla równowagi skrywające pochmurne ballady, a w warstwie literackiej rozciągające na różnych polach tematy osobistych relacji, także tych rodzinnych. Co ciekawe, niektóre piosenki powstały jeszcze przed rozwodem muzyka z żoną oraz rozstaniem z Fleetwood Mac. Wychodzi na to, iż dostarczone dzieło nie uniknęło materiału proroczego, przy okazji dowodząc radości i bólom, jako czynnikom od zawsze obok siebie współistniejącym.
Jako, że z FleetwoodMac'kami Buckingham, pomimo twórczego zapału, od lat nie mógł się ufonograficznić, wreszcie wziął sprawy w swoje ręce i w stosownym dla stylu grupy nagrał płytę bez choćby jednej skazy. I to jest też w stu procentach jego płyta - maestro zaśpiewał wszystkie pierwsze, jak i backgroundowe partie wokalne, do tego zagrał na gitarach akustycznej, elektrycznej oraz gitarowym syntezatorze, ponadto na basie oraz również jego syntezatorowym odpowiedniku, także na perkusji żywej plus tej programowanej, a i całość wyprodukował. Wielozadaniowy, wszechuzdolniony człowiek, o dumnie brzmiącym nazwisku największego na świecie pałacu królewskiego.

Niecałe trzydzieści siedem minut muzyki, dziesięć piosenek, a pośród nich dwie kandydatki do przeboju roku - z wabiącymi, poruszającymi wewnętrznie melodiami, singlowe "On The Wrong Side" ("... jestem po złej stronie, z dala od litości, czekam aż nadejdzie noc, aż wzejdzie księżyc, zastanawiam się, co takiego zrobiłem, z czego nie potrafię sobie zdać sprawy ...") oraz nieodstawiające nogi "Blind Love" ("pokaż mi swoją duszę - jeśli mnie okłamywałaś, muszę wiedzieć - jeśli grałaś rolę, muszę ją zrozumieć"). Lecz równie mocno prezentują się ballady: "Time" ("... niektórzy ludzie nigdy nie umierają, a niektórzy nigdy nie żyją") oraz wieńcząca całość "Dancing". Dwa takie momenty, do których nie wstyd się przytulić. Ale też wybrane na kolejne, obok "On The Wrong Side", single: "Scream" plus "I Don't Mind" ("gdzie jest radość, tam musi być smutek - nigdy za daleko od siebie"), to kawałki o niemal ikonicznym potencjale.
Dwie powłoki. Z jednej strony na "Lindsey Buckingham" zapanowała atmosfera napiętej struny, jednak drugie, to pogodniejsze oblicze płyty, wypełniają swobodnej ręki, niemal FleetwoodMac'kowe piosenki. A to, że każdy ma wokół siebie ludzi, którzy wgryźliby się w naszą szyjną tętnicę, wiadomo nie od dziś, i Lindsey też ma tego świadomość.

a.m.