wtorek, 6 lipca 2021

odszedł JOHN LAWTON (11 VII 1946 - 29 VI 2021)

Właśnie dowiaduję się o śmierci Johna Lawtona. Cóż za ogromna strata.
Z jego udziałem UriahHeep'owa ekipa, wówczas dowodzona przez Micka Boxa oraz Kena Hensleya, zrealizowała trzy wyśmienite albumy - "Firefly", "Innocent Victim" oraz "Fallen Angel". W mojej opinii kompletnie poziomem nieodstające od wcześniejszych, nawet tych najbardziej utytułowanych. Być może na moją opinię wpływ mają wspomnienia, a że tych wycenić nie sposób, biorę pod rozwagę mój brak obiektywizmu. Bo i faktycznie kilku osobnikom może teraz nie w smak wydawać się stawianie w równym rzędzie tych przecież powszechnie niżej wycenianych albumów obok potęg, w rodzaju "Look At Yourself" czy "Demons And Wizards". No jasne, że ja też je uwielbiam, jednak z głosem Johna Lawtona tak mocno się zżyłem, że chciałbym w tym dniu tylko jego posłuchać, a cudownego Davida Byrona może przy jakieś innej okazji. A najlepiej bez żadnej okazji, a od serca.
Lawton'owe płyty "Innocent Victim" oraz "Fallen Angel" przypadły na najbardziej fascynujący okres, jakim dla młodego człowieka jest odkrywanie muzyki. A ja miałem wówczas trzynaście/czternaście lat, i ta muzyka pozamiatała konkurencję. Nie dosypiałem, by nocami raz czy drugi dosłuchać jeszcze jednego lub drugiego kawałka. Chłonąłem tamtą Jurajkę, podziwiałem głos Johna Lawtona, wreszcie marzyłem, by móc choć przez chwilę pokrzyczeć jak on, choćby w takim "Free 'n' Easy". Poza tym, szalenie podobały mi się również wszystkie te ich mięciutkie rockersy, w rodzaju "Free Me" bądź "Love Or Nothing", na które wielu zgrzytało zębami. A starsi koledzy na coniedzielnych Wawrzynkowych giełdach dodatkowo zapewniali, iż Uriah Heep po odejściu Davida Byrona to jeden wielki syf, pomimo iż ja słyszałem inaczej. I ogólnie dobrze na tym wyszedłem, albowiem tamtych znawców muzyka zapewne kompletnie dzisiaj nie kręci, a ja wślizgnąłem się w nią na całe życie. Dlatego też John Lawton to jeden z moich bohaterów. A, że inni mu dokładali/dokładają, cóż... Przez lata uodporniłem się na wiele uszczypliwości, zresztą, w ogóle kicham na ludzi, którzy widząc mą zajawkę na bliskie memu sercu granie, z reguły próbują słowem bądź inną uszczypliwą sugestią pozbawić radości jej przeżywania. Może to nawet nieładne, co teraz napiszę, ale nie dbam o dobrą reputację, ponieważ jestem na etapie, na którym mogę sobie jakby nieco więcej pozwolić, a i też nie zwolni mnie z tego powodu z roboty żaden nadęty korporacyjny bufon. W moim wieku serio człowiekowi nie zależy na pokochaniu całego świata, ani na papierowych przyjaciołach. Ci ostatni szczególnie zwisają mi całkowicie, ale podobnie oblatują wywody podstarzałych smutasów, obecnie słuchających głównie jakiegoś popierdolonego jazzu - i koniecznie na sprzęcie wartości mercedesa. Nie utożsamiam się z takimi, zazwyczaj zarozumiałymi snobami, którym gdyby przyszło założyć sklep obuwniczy, zamawialiby jedynie własne rozmiary. Ale okay, nie czas o tym dzisiaj, nie miejsce.
John Lawton to także Lucifer's Friend (szczególnie boski mieli LP debiut), a i wiele różnych ciekawych epizodów, jak te z Les Humphries Singers, bądź u boku DeepPurple'owego Rogera Glovera, ale i fajowa kolaboracja w późniejszym okresie z Kenem Hensleyem, z którym przez moment stanowili za jeden band.
Lawton emocjonalnie związał się też z Bułgarią, gdzie tworzył, nie tylko na niwie muzyki, ale też filmu. Miał tam wielu fanów, podobnie jak w Rosji oraz kilku innych krajach dawnego Bloku Wschodniego. Ale poza tym wszystkim, John to świetny głos, do tego z krwi i kości Artysta, o dużym wkładzie wobec bardzo mi bliskich Uriah Heep. Nawet, jeśli w ostatnich latach przykrył go pył zapomnienia.
Nieuniknione, byśmy w najbliższą niedzielę nie posłuchali kilku stosownych nut na moim fm. Jedynie jeszcze na koniec gryzie mnie wynikająca z tego wszystkiego konstatacja, iż od dzisiaj przyjdzie o Johnie Lawtonie mówić już tylko w czasie przeszłym.
 

a.m.