Jeszcze tylko trzy mecze. Choć szkoda, że wszystkie jedynie na tym samym Wembley. Tak się akurat składa, iż angielskie obostrzenia kowidowe zmuszają wszystkich przyjezdnych kibiców do obowiązkowej dziesięciodniowej kwarantanny, co skutkuje niemal całkowitą ich absencją na łemblejowskich trybunach. Zabraknie więc na finiszu świetnego i sprawiedliwego dotąd turnieju (oprócz wtopy w Azerbejdżanie) Duńczyków, Włochów oraz Hiszpanów. Totalne łobuzerstwo, by nie rzec draństwo wszystkich tamtejszych federacji oraz wprowadzonych powszechnie przepisów, jednocześnie z automatu wykluczających moją ewentualną sympatię do Anglików. Zagarnęli sobie prawo do jednostronnego kibicowania, dlatego dobrze by było, gdyby nie czekając na finał, od razu Duńczycy utarli im nosa.
Najpierw jednak Włochy - Hiszpania. Już dzisiaj, o 21-szej. Jeszcze tylko rzut frazesem: niech wygra lepszy. Co za bzdura, szczególnie dla kogoś, kto jak ja sercem obstawia pozytywnie rozbujaną Italię. Dawno Włosi nie mieli tak skonsolidowanej ekipy, tak żądnej sukcesu, pełnej wiary, możliwości, uśmiechu, jednocześnie napierającej, a i bawiącej się piłką, co jeszcze dobitniej utrwala mnie w przekonaniu o sile futbolu. Najpiękniejszej dziedziny życia, spośród dziedzin nieważnych, tuż po bezkonkurencyjnej muzyce.
Szkoda Włochów obarczonych przymusową absencją kapitalnego Spinazzoliego, w którego miejsce szykuje się Emerson, jednak to inny zawodnik, o odmiennej charakterystyce, który jednak liczę, że wypali. Oczywiście wierzę w dobre występy Chiesy, Chielliniego, Bonucciego czy choćby Insigne. Jak również na wydajność Immobile, któremu akurat w poprzednim meczu poszło tak sobie. Poza tym, dobija do nich niesamowity zasięg rąk Donnarummy - coraz mocniejszego w czubie stawki najlepszych goalkeeperów globu.
Forza Italia!
a.m.