STEVE HACKETT
"Under A Mediterranean Sky"
(InsideOutMusic)
****
Nie byłoby tej płyty, gdyby w związku z arogancko rozpanoszonym kowidem Hackett nie przerwał w marcu 2020 roku trasy koncertowej, a po powrocie bez elektro sprzętu zastał swój pokój jedynie z pełną gamą gitar akustycznych. Sięgnął więc po kilka z nich, jak również po pamiętnik z niedawnych rozległych podróży po akwenie śródziemnomorskim, jakich dokonywał u boku żony. Śladem wielokulturowości tamtych regionów szybko zaczęła tworzyć się stosowna klasycyzująca muzyka, wyzbyta rockowych przesterów oraz daleka zapotrzebowaniom przepastnych, owianych pulsem świateł rockowych scen.
"Under A Mediterranean Sky" nie jest jednak równie oszczędne, co wydane w 1983 roku, minimalnie swego czasu popularne "Bay Of Kings". Jednak na tamtym albumie, w tkaniu filigranowych akustycznych tematów towarzyszyły Hackettowi jedynie flet plus keyboard lub syntezator. Tutaj, obok osadzonej w czubie stawki gitary, pojawiło się znacznie więcej instrumentów - flet, obój, tar, duduk, saksofon, skrzypce oraz jak zawsze spodziewane instrumenty klawiszowe. Na tym ostatnim polu kawału solidnej roboty dokonał Roger King, nierzadko przyczyniający się również imitacyjnej oprawie symfonicznej orkiestry. Sam Hackett natomiast zagrał na gitarze nylonowej, stalowej oraz 12-strunowej, do tego na charango (to taka andyjska mini gitara, trochę a'la mandolina), a i na iraqi oud - kolejnej egzotycznej gitarze, popularnej w rejonach arabskich, z korpusem wyrytym w kształcie gruszki i bezprogowym gryfem. I te wszystkie muzyczne narzędzia przysłużyły się na różne subtelne sposoby w ilustracji uroków Malty, Grecji, Francji, włoskich Pompei, Egiptu, Hiszpanii czy też Chorwacji.
Na jedno z wyróżnień zasługuje otwierająca całość, blisko 9-minutowa kompozycja "Mdina (The Walled City)". Subtelna, a dzięki Rogerowi Kingowi niekiedy o pełnym orkiestrowym rozmachu, mogąca nawet wzbudzić zazdrość u niejednego akustycznego gitarowego herosa. W tym fragmencie Maestro w niczym nie ustępuje klasą Narciso Yepesowi czy Julianowi Breamowi - wybitnym gitarzystom czasów współczesnych, choć niestety oboje nieżyjący.
Na danie główne zasługują, niemal zlepione programem tej płyty, urzekająco zrelaksowane "Casa Del Fauno" oraz nasączone rytualnym mrokiem "The Dervish And The Djin". Obie konstrukcje doprawione symfonią Rogera Kinga oraz fletem Roba Townsenda. W pierwszej z nich usłyszymy wyraz podziwu Pompejami, a w tytule zarysuje się obecność starowłoskiego Boga Płodności, zaś w "The Dervish And The Djin" zapachnie Bliskim Wschodem i czymś na modłę obrządkowego tańca duchów.
Kolejny albumowy blask, to delikatne "Sirocco". Tym razem ex-Genesis'owiec proponuje wycieczkę do historycznego Egiptu, natomiast w "Andalusian Heart" eksponuje wyraz fascynacji sewilskimi mistrzami flamenco. I w takim antycznym tonie przebiega całe "Under A Mediterranean Sky".
Hackett to wrażliwy i nadludzko zdolny muzyk. Gdyby zaszła stosowna potrzeba zapewne bez trudu zagrałby nawet romanse rosyjskie w rytmie oberka, a jeśli ukradkiem doczepić mu tuzin dodatkowych strun, żadnej by nie pominął. Natura nadała nam go w celu ewangelizowania gitary, i to w czasach, w których ten zasłużony wobec rocka oraz muzyki klasycznej instrument coraz częściej przegrywa z szeroko pojętą elektroniką. I tylko szkoda, że z tak okazałej muzyki obecnie wyciąga się jeszcze mniej niż wynosi dzienny koszt utrzymania ogrodnika w Monte Carlo.
A.M.