piątek, 12 lutego 2021

SIRENIA "Riddles, Ruins & Revelations" (2021)



 

 

SIRENIA
"Riddles, Ruins & Revelations"
(NAPALM RECORDS)

***1/2

 

 

Ten norweski, co też przynależny gotyckometalowej rodzinie, ale jednocześnie będący pod autorytarnymi rządami Mortena Velanda kwartet, dostarcza właśnie swoje dziesiąte studyjne dzieło. Jak najbardziej wobec historii Sirenii stylowe, choć ja chyba nigdy nie pozbędę się szram pozostawionych przez hiszpańską wampirzycę Ailyn, której metrykowe personalia rozciągają się niczym górski łańcuch Andów - Pilar Maria Del Carmen Monica Gimenez Garcia - a, z którą ta niegdyś fantastyczna formacja nagrała cztery albumy, w tym dwa genialne - "The 13th Floor" oraz "The Enigma Of Life". I niech w przypadku Ailyn nie oznacza to żadnej niecodziennej wokalistyki, albowiem bezsprzecznie w owej dziedzinie, wobec panującej od kilku lat w Sirenii francuskiej sopranistki Emmanuele Zoldan, pozostaje w jej cieniu niedoścignionych oktaw. A mimo wszystko... Nie muzyczne renomowane uczelnie czy nagradzane akademie, co również monstrualna rozpiętość płuc, uczynią nas wielkimi. Bo, jeśli matka natura pozbawi nas "tego czegoś", wszystko w drzazgi. Emmanuelle owszem, śpiewa lepiej niż tylko nieźle, a nawet dostrzegalnie silniej od swej iberyjskiej rywalki, lecz ma jedną zasadniczą wadę - nie wodzi na pokuszenie, nie wabi, nie kusi, nie kokietuje, wreszcie, nie straszy i nie dręczy w nocnych koszmarach (o tak, pod tym względem płocki koncert na zakończenie lata 2010 r. zrobił swoje). Nie dysponuje też, jak jej poprzedniczka, rajcownym femme fatale spojrzeniem. I co z tego, że Ailyn jedynie mięciutko i słodkawo sterowała swymi więzadłami głosowymi, skoro zionęła osobowością niepozwalającą zapaść w sen. I właśnie o to chodzi. Dlatego ostatnie dokonania tego mniej już norweskiego, a coraz bardziej międzynarodowego zespołu, bywają co najwyżej okey. Nawet, jeśli uczciwie dostrzegę, iż tym razem dzieje się znacznie lepiej, niż na dwóch albumowych poprzednikach.
Morten, jak zawsze wspomaga będącą na froncie wydarzeń wokalną divę, niekiedy gniewnym, a bywa, że i czystym głosem, jednocześnie wymyślając przeróżne metalowe melodyjki, do których dopisuje równie stosowne miłosno-mroczno-grobowe liryki. I żaden z niego metalowy straszak, a raczej błędny rycerz próbujący odnaleźć utraconą miłość w czeluściach mroku.

Mamy tu trzy porywające kompozycje, a nawet cztery, jeśli na serio potraktujemy przeuroczo sportretowany cover wielkiego niegdyś przeboju Desireless "Voyage, Voyage" ("... podróżuj w niepojętą przestrzeń miłości...") - usadowiony w miejscu należącym do części premium. Ale to tylko ciekawostka. Sądzę, że Morten Veland chętniej przyjąłby uznanie za tematy przez siebie popełnione. A na tym polu polecam kapkę gregoriańskie i niosące się przebojowo "Towards An Early Grave" ("... bądź mą piekielną miłością, aż pewnego dnia śmierć mnie uwolni..."), do tego przepojone aurą melancholii "Passing Seasons", plus temat "December Snow", o niekiedy symfonicznym rozmachu i naznaczony tęskną aurą - tutaj kilka wierszy tekstu Emmanuelle melodeklamuje najbliższej swemu sercu francuszczyzną. Rzecz z okolic, gdzie każdego dnia rządzi ciemność. I cała reszta tej płyty nawet o milimetr nie zboczy z ustalonego dla niej toru, choć na dawny czar piosenek, w rodzaju "Darkened Days To Come", "This Darkness", "Fading Star" czy "Sirens Of The Seven Seas", nie liczcie.

A.M.