U2 nagrali bardzo dobrą płytę. Słucham jej nieprzerwanie. No i dobrze, tak być powinno. Najważniejsze, że po wielu posłuchaniach nadal nie mam dość. To dobry omen, oznacza, że będę do niej powracał.
Słyszeliście Szanowni Państwo: Andrea Bocelli w maju 2019 w Poznaniu. Na stadionie Kolejorza. No no no, a co na to sektory ultrasów? Pewnie trzęsą gaciami, by im fani opery krzesełek nie zdemolowali.
Okazuje się, że piątkowych Scorpionsów da się nadrobić w lipcu przyszłego roku. "Chłopaki" przyjadą do Łodzi, tym razem w ramach trasy "Crazy World Tour". Fajnie, bardzo lubię tę płytę. I wcale nie za balladki "Wind Of Change" i "Send Me An Angel", choć akurat te nigdy mi się nie znudziły. Ale to w ogóle fajna, czadowa płyta. Chyba najbardziej doceniona w Niemczech. Tam sprzedano jej ponad milion egzemplarzy, co jest nie lada wyczynem w stosunku do Stanów Zjednoczonych, które spisały się na ledwie dwa miliony. Wiadomo, Dojczlandy najbardziej preferują swoje, choć oni na muzykę spoglądają globalnie. Tam nawet Polak się przebije, jeśli zasłuży. Do dzisiaj nie zapomnę, jak przed ćwierć wieku na Kudamie dostrzegłem reklamę koncertu Mazowsza. Plakatów na kilkanaście metrów w ścisłym Centrum Berlina. A tego wieśniackiego Kultu przez trzydzieści wiosen nie zawieszono tam choćby jednej zdrapki. Ale wiadomo, ci tam za Odrą nie znają się na sztuce. Oni tylko przez przypadek spłodzili Schumanna, Mendelssohna, Brahmsa, Händla, Bacha, Beethovena czy Wagnera.
Wracając do koncertów, o ile smutno mi z racji niemożności wyjazdu na Scorpions, o tyle serce się kraja z niedotarcia na W.A.S.P. Tym bardziej, że wówczas jeszcze noga była zdrowa, choć z drugiej strony: nikt wyjazdu nie proponował, a ja zwierzę stadne jestem. Bez choćby jednego kompana, w Polskę nie ruszę.
Od kilku dni urządzam sobie wspominki W.A.S.P.-owe, słucham głosiku Blackiego Lawlessa, rozkoszuję się czadowymi sekcjami jego kompanów - bo te się akurat zmieniały. No właśnie, i teraz przychodzi mi do łba, że prezentując w niedzielę concept-album "The Crimson Idol", kompletnie zapomniałem przedstawić Państwu Szanownym instrumentalistów tamtego wcielenia zespołu, o uroczej nazwie, która w pełnej krasie brzmi: We Are Sexual Perverts, czyli W.A.S.P. To przewrotny i kpiący sztandar, wywodzący się od anglosaskich protestantów, tj: White Anglo-Saxon Protestant. Wracając do składu z "The Crimson Idol"... oczywiście Blackie Lawless, jako szef całego przedsięwzięcia - śpiew, gitara, instrumenty klawiszowe oraz gitara basowa, a później warto zwrócić uwagę na trzy niezwykłe osobowości, z którymi Blackiemu udało się współpracować równocześnie, tj: Bob Kulick - gitarzysta od Kiss i Meat Loafa, a zarazem brat innego słynnego wymiatacza Bruce'a, następnie bębniarz Frankie Banalli - ten od Quiet Riot, niegdyś kapitalnego zespołu, który obecnie gra jakiś totalny syf. No i gitarzysta Doug Aldrich - istna potęga! W swoim CV ma zapisanych Whitesnake czy Ronniego Jamesa Dio, a ostatnio gra u boku Deena Castronovo (ex-perkusisty Journey, który zarazem także świetnie śpiewa) w Revolution Saints. W tym miejscu warto przypomnieć, iż na "trójce" Blackie przerobił "Easy Livin' " Uriah Heep'ów, co okazało się wersją ze wszech miar genialną !!!, no i w której na organach ciął sam Ken Hensley.
Z W.A.S.P.-ami zacząłem przygodę na ich samiuśkim początku. W 1984 roku wpadła w me szpony ówczesna debiutancka nowizna. I mam tego winyla po dziś dzień. Nawet w czasach, gdy zgłupiałem i zacząłem wyprowadzać winyle z chałupy - na rzecz srebrzystych płytek, nawet do głowy mi nie przyszło, by pozbyć się longa W.A.S.P. "W.A.S.P.". To ta płyta od choćby "I Wanna Be Somebody" czy "L.O.V.E. Machine" ("...one wszystkie pragną mej miłosnej machiny..."). Wówczas jeszcze Blackie śpiewał prostackie teksty, z gatunku: hej maleńka, choć zrobię ci dobrze. Facet jednak szybko z tego wyrósł, choć szkoda, gdyż akurat w metalowym rock'n'rollu fajnie się komponują tego typu wulgarności z czadową i refrenową muzyką. Poza tym, wulgarność to ja spotykam na każdej ulicy, więc nie bądźmy obłudni. W każdym razie, melodie z jedynki W.A.S.P.-ów były przygniatające. Nie szło się od nich opędzić. Następna płyta "The Last Command" nadal była prostacka w warstwie lirycznej, za to pokazała zespołowe oblicze już jako nieco ambitniejsze, co akurat minimalnie wyszło W.A.S.P.-om in minus. Był tam jednak kapitalny hit "Wild Child", w którym Blackie ze zwierzęcą żądzą wyskandował: "...jestem bachorem-dzikusem, który tylko pragnie, byś go kochała...". Hmmm, z jednej strony Blackie ze sceny rzygający krwią, i to w jeszcze bardziej brutalnym tonie od ucinania głów ptakom przez Alice'a Coopera, z drugiej zaś budziła się w nim potrzeba prawdziwej miłości. A nie tylko szybkich numerków, których mógł dokonywać po każdym koncercie w zakulisowej garderobie. I to na zasadzie: bierz przebieraj.
Blackie jest jednak wrażliwym facetem, i wcale nie takim skurwielem za jakiego próbował z początku uchodzić. Przecież w młodości wykazywał nawet sporą religijność, dopiero w późniejszych latach wziął się za okultyzm, który i tak zresztą zatoczył mu życiowe koło, dzięki czemu Blackie pojednał się z Bogiem.
Powracając do muzyki... na zawsze moją ukochaną płytą Seksualnie-Perwersyjnych pozostanie trójka "Inside The Electric Circus". Boże mój drogi, tylko Ty jesteś świadkiem, ile razy tej płyty posłuchałem. Dwieście, trzysta...? Niegdyś po pięć razy dziennie. Tak bardzo kochałem to dziełko z 1986 roku. No, ale wówczas miałem ledwie dwadzieścia jeden lat i całe mnóstwo niespożytej energii. Poza tym, pewna głupia małolata kopnęła mnie w dupsko, za co losowi jestem ogromnie wdzięczny. Panienka wyssała ze mnie wszystkie uczucia, których nie była warta nawet za najbardziej zajechaną i trzeszczącą płytę świata.
Trochę żywię do siebie samego żal, że tak rzadko prezentuję w swych programach muzykę zespołu, który tak wiele dla mnie znaczy. Niestety zawsze myślę o Słuchaczach. O tym, by ich "nie umonotematycznić", nie zamęczyć, nie przesadzić.... Nie do końca zatem bywam sobą, ponieważ powinienem podążać za głosem sumienia i się kompletnie niczym nie przejmować. Tylko grać, co ślina na ozór przyniesie. Jeśli przyciśnie na dwie godziny W.A.S.P., to ani minutę krócej. Tylko obawiam się, że słuchalność gruchnęłaby na łeb i szyję. A to dla radiowca cios.
Ciągle odnoszę wrażenie, że większość ludu woli słuchać jakiś smutów. Takich, jak ta nasza szara rzeczywistość. Bo nikt nigdy nie pochwali za Reo Speedwagon, Great White, Mötley Crüe, Journey czy W.A.S.P., natomiast za jakiś gotyk lub cierpiętnicze balladki (choć wszystko to, też jak najbardziej lubię) od razu niezliczone peany. Przepraszam jeśli kogoś uraziłem, ale tak właśnie myślę, i tak odczuwam.
Chyba się rozpisałem, a przecież sam nie przepadam za takimi wywodami. Stawiam więc kropkę.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"