Pamiętam ukazanie się "Misplaced Childhood" jak dziś. Byłem w maturalnej klasie i przyjaźniłem się z pewnym Mietkiem, który miał podobne problemy. Obaj lubiliśmy muzykę, dziewczyny, a nie znosiliśmy szkoły - "School's out forever, my School been blown to pieces" - jak śpiewał Alice Cooper. Czyli, precz na zawsze ze szkołą, niech z niej pozostaną tylko drzazgi! Jakże aktualne niegdyś te słowa, które dzisiaj u niewielu już znajdą aprobatę. Niech będzie zatem, że to ja miałem frajdę je niegdyś skandować.
Mieciu miał (i nadal ma!) dwóch braci. Młodszy i starszy, a On po środku. Jego braci nie poznałem do dzisiaj, bo nigdy nie bywali w domu. A może dlatego, że nasze najlepsze kumpelstwo z Mietkiem trwało tylko nieco ponad rok?
Jego najmłodszy brat śpiewał w Stuligroszu, przez co jeździł po świecie i przy okazji przywoził płyty. Miał bzika na punkcie Marillion, tak więc kolekcjonował nie tylko same albumy, ale i single, maxi single oraz wszelkiego rodzaju gadżety. Mieciu później przychodził z nimi do mnie, bo wiedział, że tylko mnie mogą zainteresować. Co któraś jego wizyta kończyła się słuchaniem Marillion. Piękne miał te płyty, takie nowiutkie, na okładkach nie było żadnych zagniotów, przetarć - zadbane wszystko w pień. Był tylko pewien problem - ja nie byłem fanem takiego grania, choć uwielbiałem Genesis, ELP, Moody Blues czy Pink Floyd.
Kiedy już się nagadaliśmy, wówczas obowiązkowo serwowałem herbatkę, zasiadaliśmy na pufach przy moim biurku i w skupieniu słuchaliśmy. Całych płyt. Jednego razu "Script For A Jester's Tear", innego "Fugazi", itd.... Nie było żadnego gadania, tylko słuchanie. Wczuwałem się w ten Marillion, lecz byłem głuchy jak pień, nie mogłem załapać klimatu, a Mieciowi wyrastał wraz z każdą nutą na twarzy błogostan. Byłem wściekły na siebie, ale nic nie mogłem na to poradzić. Uwielbiałem Meat Loafa, Phila Collinsa, a nawet wschodzącą Whitney Houston, natomiast Marillion zbyt dużo mieszali. Mimo tego, od razu polubiłem "Kayleigh" i "Lavender", ale na resztę musiałem jeszcze poczekać dobre dwa lata. I kiedy już Mieciu i ja z przyjaciół staliśmy się ledwie kolegami, ten pewnego dnia przytaśtał do mnie w firmowej siateczce jakiegoś sieciowego niemieckiego sklepu nowiuśki "Clutching At Straws". Wow! , a jego drugą stronę rozpoczynało "Incommunicado" - ależ byłem zachwycony. Co za przebój! - mówiłem: "wreszcie nagrali coś żywego i mocnego". Skończyli przynudzać i kombinować, a zaczęli łoić. Reszta albumu też mnie nie wzięła, natomiast już tylko za samo "Incommunicado" byłem pełen szacunku dla Fisha & Co. I na tym temat Marillion by się mógł zakończyć, gdyby nie..... moja Siostra Ela, która wówczas pracowała w biurze projektów, w którym raz na jakiś czas rozprowadzono bilety na jakieś ciekawe imprezy. Bez dotacji co prawda, za to z gwarancją ich zdobycia, albowiem wówczas kupić bilet na rasowy koncert było trudniej, niż dziś o dobrą robotę. Siostrzyczka zakupiła dwa bilety na Marillion w Arenie (pierwsza trasa grupy po naszym kraju!) i namówiła do pójścia. Początkowo się broniłem sugerując, że się zanudzę, ale Ela przekonywała do przeczyszczenia uszu. Jak zasugerowała, tak zrobiłem. Poszliśmy. A już po samym koncercie dostałem autentycznego bzika, choć niestety Marillion właśnie się kończył. Ten z Fishem. Zamykał się pewien etap i nie wiadomo było co dalej. Akurat jak zatrybiłem, jak poczułem klimat, to Fish wkrótce opuszczał kolegów.
Co za ironia losu. Z czasem zakupiłem longplaye "Misplaced Childhood", "Clutching At Straws", .... ale też pogodziłem się z losem i zapomniałem o Marillion na jakiś czas. Do końcówki lata 1989 roku. Wówczas pewnego popołudnia coś mnie tknęło, by nastawić radio - Radio Poznań, dzisiejsze Merkury. Już nie pamiętam kto nadawał, być może Ryszard Gloger. Zaprezentował on świeżo co wydaną "Seasons End" - pierwszą płytę Marillion ze Stevem Hoghartem. Tym facetem od białych magicznych rękawiczek, znienawidzonym już na wstępie, zanim jeszcze zdążył podejść do mikrofonu. Z głośników radyjka poleciało "The King of Sunset Town", po nim "Easter", no i pozostałe w albumowej kolejności. Leżałem na dywanie (tak często słucham zresztą do dzisiaj) i przecierałem uszy ze zdziwienia. Byłem wniebowzięty. Ujmował mnie śpiew Hoggy'ego, pieściła gitara Rothery'ego, urzekały klawisze Kelly'ego.... Nie wiedziałem, że słucham właśnie jednej z moich płyt życia, tak bardzo znienawidzonej przez obóz Fishowski. Obóz fanów, nie samego artysty. Wkrótce wybrałem się do Berlina, a swoje pierwsze kroki skierowałem do sieciowego i zarazem genialnego sklepu WOM (World Of Music) - już dziś nieistniejącego. To znaczy, nieistniejącego fizycznie, ponieważ w sieci nadal funkcjonuje, ale to już tylko łabędzi śpiew. Cóż to był za raj! Mógłbym w nim zakończyć swój żywot, a ja w kieszeni ledwie nędznych 80 Deutsche Mark. Śmiech na sali. Jeden "winyl nowość" kosztował z reguły 22-25 DM. Przywiozłem tylko lub aż cztery płyty - w tym trzy nowe i jedną z przeceny. Wróciłem z wyprawy głodny, gdyż nie starczyło mi nawet na hot doga, zresztą moim znajomym także. Wszystkie pieniądze poszły na konkrety. Faceci z mojej paczki nakupowali płyt, a kobiety kosmetyków, słodyczy i jakiś tam szmatek. Jak to kobiety, zawsze forsę roztrwonią na pierdoły.
Co przywiozłem? Otóż właśnie nowiznę Marillion "Seasons End", a także gorącego wówczas debiutanckiego solowego Fisha "Vigil in a Wilderness of Mirrors", ponadto przecenione Heart "Bad Animals", a tej czwartej już nie pomnę. Miała być jeszcze Cinderella "Long Cold Winter" i Manowar "Kings Of Metal", jednak nie było ich w WOM-ie, jak i trzech innych sklepach. Za to po trzech tygodniach, gdy pojechałem ponownie, miał je każdy ze sklepów. Widać wzięli sobie do serca me zapytania i wszyscy na hurra sprowadzili.
Mam te wszystkie płyty do dzisiaj. Mowa o winylach w rzeczy samej. No właśnie, to był ten zły czas dla tego nośnika, skracano je drastycznie w stosunku do silnie stojącego na nogach kompaktu. Dopiero z czasem zauważyłem, że zarówno jedynka Fisha, jak i "nowiutki" Marillion zostały ograbione po jednym utworze. Z Manowar też tak było, choć na szczęście Cinderella zgadzała się toćka w toćkę. Heart także.
Paradoksalnie, dopiero od "Seasons End" stałem się prawdziwym fanem Marillion. Dlatego nie mam dziś problemów na linii Hoggy-Fish. Obu uwielbiam. Każdego inaczej i za co inne... I dobrze mi z tym. Niech inni mają z tym problem.
P.S. Wczoraj były okładki "Misplaced Childhood" i trzech albumowych singli, dziś dorzucam koncertówkę Fisha na XX-lecie "Misplaced Childhood", a na XXX-lecie zachęcam pod koniec sierpnia do Inowrocławia. Na żywo.
Andrzej Masłowski
Radio "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce najpiękniejsze"