czwartek, 11 czerwca 2015

HOUSE OF LORDS - "Indestructible" - (2015) -



HOUSE OF LORDS
"Indestructible" - (FRONTIERS RECORDS) -
***2/3


House Of Lords byli ciekawym zespołem w początkach swej kariery. Pierwsze trzy albumy są po dziś dzień bardzo klasowe, choć wszystko co najlepsze grupa zrealizowała w "drugim życiu", gdy powróciła w XXI wieku po absencji trwającej ponad dekadę. O ile jeszcze pierwsza comebackowa płyta "The Power And The Myth" okazała się niewypałem, pozostawiając spory niedosyt, o tyle już dwie następne, tj. :World Upside Down" oraz "Come To My Kingdom", po prostu ścinały z nóg. Wszystko tam się zazębiało, a panowie grali jak natchnieni. Co utwór, to strzał w dziesiątkę. Nawet ze świecą na próżno było wypatrywać choćby jednego przeciętniaka - nic, tylko same petardy! Nic nie pozostawało, jak oba te cacka oprawić w ramy arcydzieł. Jednak po czymś takim musiał w końcu nadejść kryzys, i nadszedł. Następne albumy ("Cartesian Dreams", "Big Money" oraz " ubiegłoroczny "Precious Metal") choć miewały tak zwane momenty, to jednak w żaden sposób całością już nie urzekały. Obok kilku naprawdę znakomitych kompozycji, wkradały się też nieco nudnawe, jak i całkowicie chybione. Dlatego spieszę donieść, że tym razem jest lepiej, pomimo iż wciąż wydaje się daleko do pełni szczęścia.
Cieszy jedno przede wszystkim, że oto wciąż wspaniale śpiewający James Christian jest dobrego zdrowia, bo jeszcze nie tak dawno temu różnie z tym bywało. Być może albumowy tytuł "Indestructible" ("niezniszczalny") okaże się tutaj proroczy, czego życzę nie tylko jemu samemu, ale i całej tej pięknej grupie. Grupie, która nawet w chwilach słabości potrafi czarować i żonglować nutami na poziomie niedostępnym wielu innym.
House Of Lords nie boją się melodii, zgrabnie przez to tkają refreny, zwrotki, gitarowe solówki, co w zetknięciu z dużą skalą głosu Christiana, daje smakowity efekt finalny.
No dobrze, "Indestuctible" nie ma szans w konfrontacji z dwoma powyżej wymienionymi arcydziełami, lecz ujmy Izbie Lordów nie przynosi. Płyty słucha się bardzo przyjemnie, a co istotne - z każdą kolejną konfrontacją, ta nabiera dodatkowych rumieńców.
Najlepsze momenty? Na pewno otwierający całość "Go To Hell" - nośny i przebojowy to numer, a także zgrabnie przyprawiony nienachalnymi oraz wspomagającymi Christiana partiami wokalnymi w wydaniu zespołowych kolegów, jak i również jego szanownej małżonki - Robin Beck, która to regularnie gości na płytach House Of Lords. Gdyby komuś zaświtało właśnie w głowie znajome nazwisko pani Robin Beck, to uspokajam - tak tak, to ta sama dama od słynnego niegdyś światowego przeboju "The First Time". Wizytówki koncernu Coca Cola.
Jednak brnijmy dalej...., otóż album oferuje nam aż trzy ballady - w tym jedną nieco mocniejszą. Najładniejsza została podana najwcześniej, a jest nią "Pillar Of Salt". Niech posłucha jej uważne sam maestro David Coverdale i zastanowi się, kiedy to on ostatnio skomponował coś równie smakowitego. Niewiele jej również ustępuje zamieszczona w samym sercu dzieła, równie zgrabna "We Will Always Be One".
Wyróżnia się jeszcze rasowy hardrockowy "100 PHM" (rzeczywiście rozpędzony niczym tytułowe sto mil na godzinę), ponadto dość swobodny i okraszony podniosłym refrenem "Call My Bluff" (tutaj kapitalne gitarowe solo wycina Jimi Bell, a zaproszony Tommy Denander zawodowo prowadzi partię rytmiczną). Także fajnie wchodzi w duszę i ciało "Die To Tell" (ten kawałek aż się prosi o dużą koncertową scenę). Moją dodatkową sympatię zaskarbił sobie jeszcze przedostatni w całym tym dziele - "Ain't Suicidal" - z chwytliwym refrenem i doskonałym popisowym gitarowym solo w wydaniu wspomnianego już Bella.
Rzetelna i naprawdę niezła płyta - ogromnie przeze mnie lubianego zespołu.



Andrzej Masłowski 


 
Radio "AFERA" 98,6 FM (Poznań)  - www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce najpiękniejsze"