PAUL WELLER
"Saturns Pattern" - (SOLID BOND PRODUCTIONS / PARLOPHONE) -
****1/2
Paul Weller ma u nas zaprzysiężone grono fanów, a jednak po jego płyty większość rodaków sięga jakoś tak nieufnie. Sam niedawno widziałem w jednym z dużych sieciowych sklepów - w dziale wyprzedaży!, poprzedni album artysty "Sonik Kicks" - i to na modnym przecież winylowym nośniku.
Nie jest to wykonawca modny, łatwy w odbiorze, przewidywalny i chcący być pieszczonym przez komercyjne rozgłośnie radiowe, choć akurat te na Wyspach Wellera wielbią i czczą. Ponadto, liczą się z nim wszystkie posypane popiołem głowy dziennikarskich zgredów. A dobrze wiemy jak w tamtej części świata muzyczne gryzipióry potrafią być wredne.
Trudno przylepić Wellerowi jakąkolwiek etykietkę i zredukować jego działalność do jednego wspólnego mianownika. Muzyk przez lata się przed tym bronił, pokazując przeróżne swe oblicza. I właśnie ta jego "niesforność" jest najbardziej fascynująca. Nigdy nie wiemy czego się po nim spodziewać, nawet jeśli znamy jego wszystkie dotychczasowe osiągi.
Najnowszy "Saturns Pattern" pojawił się po czterech latach od czasu udanej "Sonik Kicks", a mimo to przynosi tylko nieco ponad czterdzieści minut muzyki.
Podoba mi się, że wciąż Weller jest zadziorny i nie daje się wypolerować przez depczące mu po piętach zmykające lata. Jak zwykle lubi pohałasować, tu i ówdzie przybrudzić gitarą, jak i poflirtować z retro organami. A gdy czasem wspina się na refleksji szczyty, nie śpiewa rzewnie jak niektórzy jego poddziadziusiali koledzy po fachu. Piosenki Wellera mają chłostać i nie dawać wytchnienia. I nie pozwolić o sobie zapomnieć. I tak jest od samego początku nowej płyty, bo czy można sobie wymarzyć lepszy, niż "White Sky"?. Wyłaniający się powolny klawiszowy wstęp, do którego niewinnie dochodzą jakieś fuzy, po czym następuje szarpnięcie strun, bębnów, no i się zaczyna.... Weller bardziej tu skanduje, niż śpiewa. To taki utwór, niczym manifest ("...you can be king for a day, but still have nothing to say..."). Odjazdowy jak na początek albumu, ale na taki mogą sobie pozwolić tylko nieliczni - jak On. Tuż po nim następuje tytułowy "Satterns Pattern" - też pofałdowany, gdzie prostota melodii umiejętnie miesza się z psychodelicznymi smaczkami organów, gitar, harmonijki, melotronu czy moogu. I kiedy wydaje się, że ten krótki kawałek kończy się dyskretnym wyciszeniem gdzieś w okolicach trzeciej minuty, następuje raptowny zryw i pojawia się druga, tym razem blisko pół minutowa końcówka. Zwariowane to wszystko, ale jakże fajne. Dopiero trzeci "Going My Way" jest "zwyczajną" jak na Wellera piosenką, a w pewnym sensie nawet balladą. Może nie taką jak dwie dekady temu "You Do Something To Me", bo jednak nieco zdynamizowaną w samym refrenie. Proszę się przyjrzeć jak pięknie Paul zagrał tu na pianinie i sfuzowanej gitarze - równocześnie!
I tak nam się rozkręciła ta płyta, ledwie od jej początku upłynęło dwanaście minut, a człowiek odnosi wrażenie jakby z nią obcował od co najmniej trzech kwadransów.
Po niewielkiej dawce melancholii, znowu do głosu dochodzi przyjemnie hałaśliwy, choć zarazem króciutki "Long Time" ("... długo nie mogłem sobie wytworzyć nastroju, bo przez ten długi czas moje stopy nie pasowały do butów...). Na trzy gitary - jedną slide i dwie zanurzone w najobskurniejszych dzielnicach Middlesbrough czy Bradford.
I tak sobie "kolorowo" brnie ta płyta do przodu. Każdy z fanów talentu Wellera znajdzie tu coś dla siebie. Nawet entuzjaści rocka progresywnego dostaną tu co nieco, jak choćby "kwiatkowe" brzmienie organów z okolic The Doors lub Rare Bird w "Pick It Up", pomimo iż cały numer w swej hipisowskiej aurze wciągną z chęcią do nosa miłośnicy Jefferson Airplane lub najwcześniejszego Pink Floyd. A skoro mowa o psychodelii, której jest na "Saturns Pattern" co niemiara, polecam ponad 8-minutowy "These City Streets". W tym kończącym płytę niespiesznym nagraniu Weller szarpie nie tylko za gitarowe struny, ale i pogrywa na basie, melotronie czy smyczkach. Aby tego było mało, pozostała część załogi dokłada moog, inne instrumenty klawiszowe, a i skrzypce dla pełni kolorytu również. Pięknie i po kolei, wszystko to dochodzi tutaj do głosu.
Za serce łapie pozorna beztroska w "Phoenix" ("...Nie myślę o niczym, tylko o miłości, która nadchodzi..."). Jakże finezyjnie zagrał tu nasz bohater na pianinie. Niemal jazzowo.
Niesłychane jak ten facet potrafi przybierać barwy kameleona, zawsze jednak pozostając sobą. I dlatego niech puentą będzie otwierająca drugą część albumu, wręcz przebojowa piosenka "I'm Where I Should Be", w której Weller rzuca: "nie pojmuję niepokoju, ja wszystko pozostawiam losowi, ponieważ wiem dlaczego jestem i gdzie powinienem być". Wspaniała płyta !
Andrzej Masłowski
Radio "AFERA" 98,6 FM (Poznań) - www.afera.com.pl
"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
"... dla tych, którzy wiedzą co w muzyce najpiękniejsze"