Jakimś cudem odnalazł się szablon do mojego legendarnego
"Headless Cross". Nieodłączny element winylowej edycji kapitalnego albumu Black Sabbath, czasów Tony'ego Martina i Cozy'ego Powella. Najlepsze, że wcale go nie szukałem. Od lat totalnie tkwiłem w przekonaniu, że już go nie mam. Że wyszedł z domu, wraz z całą płytą, i tyle. A jednak, okazuje się, nie byłem do końca głupi. Ze trzydzieści lat temu, wywalając z kolekcji na rzecz kompaktów winyle, popełniłem wiele błędów, choć wczorajsze zdarzenie ociepla mój wizerunek, a nawet po części rehabilituje. Niekiedy kolebał we mnie zdrowy rozsądek. Jakże ogromnym błędem, niemal kretyństwem, było wypuszczenie z rąk na rzecz - jak się po latach okazało - mało wdzięcznego kompana tamtego sentymentalnego skarbu.
Płyty, którą artystycznie wielbię, niemal na równi z najwcześniejszymi dziełami Black Sabbath, okresu Ozzy'ego. Na domiar wszystkiego, owe
"Headless Cross", to przecież jakże ważny w mym muzycznym życiorysie berliński zakup, jakiego dokonała Mundi, zanim jeszcze zaświtało nam związanie się na resztę życia. A zatem, pamiątka. Pamiątka, którą jednak wypuściłem z rąk. A stało się w chwili totalnego zgłupienia. Szybko ma pochopna decyzja została wykorzystana. Płytę z uśmiechem, za całkowitą zresztą darmochę przygarnął, a wręcz jeszcze z kilkoma innymi trofeami, wykosił ówczesny od muzyki kolega, który z biegiem lat, na mą zresztą dobitkę, przy niejednej okazji pałał frajdą uszczypnięcia za tamten nieprzemyślany czyn. Na jego twarzy, szczególnie podczas towarzyskich nasiadów, rysował się pełen triumfu uśmieszek wyższości, co tylko dobitnie podkreślało: nigdy więcej! Przyznaję, z nadzieją wyczekiwałem dnia, kiedy kolega zmięknie i zaoferuje jakiś biznesik w zamian za odzyskanie tych Sabbsów. Niestety, propozycja nigdy nie padła. On sam traktuje płytę jak odwieczną własność, jak gdyby to on ściągnął ją w stosownym czasie z półki 'działu nowości' legendarnego WOM-u. Kultowego berlińskiego sklepu, co tam sklepu: płytowego magazynu. Absolutnie genialna, niestety nieistniejąca miejscówka, o jakiej bladego pojęcia nie mają wszystkie te obecne, ukierunkowane modą słuchania muzy z gramofonów młodziaki. Szczególnie te, od rapów czy elektro'klubowych bzdur, po których winyle zachodzą do imitujących sklepy płytowe piwniczek. Do miejsc oferujących napletek dawnych fonograficznych możliwości. Wiadomo, jest internet, a tam morze muzyki, jednak ja jestem z pokolenia, dla którego największą frajdą jest upolować na półce. Dotknąć, pomacać, westchnąć z podnietą i zaprowadzić zdobycz do kasy.
Nie odbiegajmy jednak od tematu. Tak więc, za nic nie pamiętałem, że z zaplanowanego przed trzema dekady do wyrzucenia z kolekcji winylu, jakimś cudem od tułaczki po ludziach oszczędziłem przedstawiony na powyższym foto szablon. W idealnej kondycji, piękny, składany na dwa, z wyciętym obnażonym krzyżem kredowy karton, z którego można, za pomocą farby i gąbki, czynić domowego fachu t'shirty lub tym podobne gadżety. Oczywiście, nigdy do tego celu go nie przeznaczyłem. Wciąż jest zachowaną nówką, z nienadszarpniętym fabrycznym dziewictwem.
Okazało się, że umieściłem wczorajszą znajdę w winylowym dziale
"Black Sabbath", gdzieś pomiędzy płytami a przeróżnymi plakatami, papierami, wkładkami. A, że rzadko do niektórych winyli zaglądam, wszystko z uwagi na codzienną wyższość CD, sami Państwo Szanowni rozumiecie. Szablon dokleił się pod coś o podobnym formacie i od lat się nie ujawniał. Lecz, oto jest. I właśnie, na znak radości, wzbijam pięść ku niebu.
Jeszcze na koniec obowiązkowy smaczek złośliwości. Muszę przy tej okazji uwolnić ducha, choć częściowej satysfakcji. Otóż, winylowy 1st press
"Headless Cross", bez tego znaczącego dodatku, stanowi za dotkliwy dekomplet. Obniża całości wartość i teraz to ja Drogi Kompanie karty rozdaję. O czym, ze szczególnie wytłuszczoną nutką nieukrywanej radości, donoszę.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"