Mam kilka niezłych tematów na nadchodzącą niedzielę. Będziemy na szczęście już po narodowym święcie i jak każdego roku tradycyjnie rzygnę na widok konfederactwa z racami. Na szczęście muzyka, jeszcze raz muzyka.
Wiedzieliście, że w japońskim "Hana", oznacza "kwiat"? Podrzuciłbym więcej, ale ma przemiła po japonistyce znajoma, gdzieś się zaszyła. Kiedyś mi nawet z kraju kwitnącej wiśni przywiozła trzy kompakty, w sensie podarowała, kompletnie nieznanej wcześniej muzyki. Wszystkich posłuchaliśmy w jednej audycji i chyba warto by kiedyś przypomnieć.
Ale na dzisiaj będzie o Kombi. Taka nic nieznacząca historyjka ze zdobycia ich debiutu w nieprzychylnych czasach polskiej fonografii. A było tak, polowałem, polowałem i nie upolowałem. Codziennie penetrowałem całego 27 Grudnia, jedyną w Poznaniu oazę wydawnictw płytowych, począwszy od narożnika Ratajczaka/27 Grudnia, gdzie mieścił się
'MPiK', w nowych czasach przechrzczony na
'Empik'. Kilkadziesiąt metrów dalej, idąc w kierunku Gwarnej (wtedy jeszcze Lampego), widniał sklep
'Instrumenty Muzyczne', którego nazwa z góry sugerowała nastawienie, lecz mieli tam również skromny dział płytowy - i niekiedy potrafili zaskoczyć. Najbardziej zaskakiwał jednak spory wybór piszczałek, flecików i cymbałek, jedynych instrumentów w stałej sprzedaży. Ach, no i jeszcze nuty. Nie brakowało w salonie pianin czy fortepianów, także gitar i innych tam, lecz na każdym instrumencie widniały karteczki
"sprzedane". Zbyt młody byłem, by rozeznać system handlu i funkcjonowania tamtej placówki, więc radowałem oko pokaźnym asortymentem instrumentalnych mebli, które rozprowadzano w niepojętym dla mnie systemie. Ale nadszedł też dzień, kiedy rzucili gitary, a że ambitnie liczyłem na zostanie drugim Ritchie'im Blackmore'em, wystałem swój model
'koncertowy' w parugodzinnym ogonku. Gitara koncertowa, duże pudło, potężny, szeroki gryf, twarde stalowe struny. Największa spośród klasycznych, tylko dla dłoni gorylich rozmiarów. Później okazało się, najtrudniejsza do nauki. Dlatego Blackmore'em nie zostałem. Moje postępy mam zapisane w książeczce, jaką otrzymałem edukując się w grze na sześciostrunie w poznańskim
Zamku. Ale nie o tym być miało. No więc, trzecim i najważniejszym sklepem z płytami przy 27 Grudnia, była nieodżałowana
Księgarnia im. Szymanowskiego, popularnie zwana
księgarnią muzyczną. To w niej pokładałem największe nadzieje na pozyskanie arcypopularnych wtedy, a zarazem startujących dopiero Kombi. Czatowałem, niemal spałem przy tym sklepie, a nie upilnowałem. Podrzucili do handlu nośnik, gdy albo akurat jadłem obiad, albo jak głupiec poszedłem na pełen rozkład dnia do szkoły. No i masz babo placek. Nigdy nie lubiłem budy, zawsze mi przeszkadzała, czasu dla niej nie miałem, szczególnie prowadząc atrakcyjne poza jej murami życie. A działo się, oj działo. Uwierzcie, skoro w klasie maturalnej wystąpiłem na szkolnym apelu, jako przodownik wagarowicz, z dwustu nieusprawiedliwionymi godzinami. I gdyby nie mój Tata belfer, pewnie byłoby po mnie. Do dziś nie pojmuję, jak to możliwe, że mnie nie relegowali.
Kombi
'jedynka' nie dawała żyć. Musiałem mieć, a nie było jak namierzyć. To jeszcze na długo przed Allegro czy Olx. I pewnego dnia, owego bodaj tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego, wbijałem na jakiś koncert do Areny, szliśmy z grupką zachłannych naszego rocka ludzi, aż tu nagle, stoi chłoptaś z kartonem winyli Kombi. Plik srebrzystych okładek, zaraz przy nim tłumek zainteresowanych, cena pięć paczek za egzemplarz. Cena urzędowa sto trzydzieści. Oj, nieładnie, nieładnie. Spekulant, znaczy. No, ale ja też woziłem fajki na Rynek Łazarski, dzięki czemu wyciągnąłem na niejedną muzykę. Raz obławę zrobiła milicja, a ja dosłownie pół minuty przed ich nalotem opchnąłem ostatnią lagę Popularnych. Uff. To dopiero była przebitka, cena w kiosku (gdzie nie było) złotych jedenaście, a ja brałem pięćdziesiąt - za jedną paczkę. W ladze paczek dwadzieścia pięć, no to sobie policzcie. Tak dorabiałem na płyty, fajki, potem na totolotkowy hazard, a i na lekkie życie. I tamtego dnia, w lokalnym wieczornym telewizyjnym
'Teleskopie', pokazali akcję, jak
'szkieły' przejmują łupy, a ja na szczęście w cieplutkim mieszkanku, na wygrzanej kanapie popijałem równie gorącą herbatkę. Nawiałem z rynku z pełnym portfelem, co opustoszałą torbą. A zatem, sam zarabiałem, innym też należało dać się wykazać. Nie marudząc kupiłem. Zabolało pięć stów za rodzimy winyl, tym bardziej, że dołożyłbym ze dwie/trzy setki, a upolowałbym w kultowym Wawrzynku lekko wysłużony egzemplarz jakiś Nazareth lub Thin Lizzy. Wtedy jednak wszyscy chcieli tych Kombi, ja także. Widziały mi się znane już z singla, instrumentalne
"Wspomnienia z Pleneru", rockowy, powiedzmy zadzior
"Hotel Twoich Snów", wieczorne na finiszu albumu ukojenie
"Przytul Mnie", co i jazz/funkowe
"Jak Ja To Wytrzymam", jazzująca wolnizna Skawy
"Oczekiwanie Na Odlot", i cała reszta, wchodząca jak nóż w masło. Tak, tak, miałem kręćka na tę wyśmiewaną dzisiaj muzę. Bo tak, jak wtedy Kombi szanowano, tak teraz tylko dostrzegam bekę. Niesamowite, że LadyPanki, Republiki czy inne Oddziały, próbę czasu przetrwały, a Kombi pozamiatani. Popowa kontynuacja Skawy i Tkaczyka, z dołożonym drugim
"i", wbiła ten zespół w ramy słuchaczy esek i zetek, zaś Kombi pod banderą oryginalnego logo, a dowodzone z jakimiś ściemniaczami przez pełnej maści eleganta w morskiej pianki okularkach Łosowskiego, to koszmar z ulicy wiązów. I tak źle, i tak niedobrze.
Wolą sentymentu, nastawiłem wczoraj i dzisiejszego poranka, historycznego winyla. Myślałem, że igła nie udźwignie, i zaraz po osadzeniu na rozbiegówce wystrzeli pirueta ku naklejce, a tu spokojnie przemyka rowek po rowku... i całkiem niezła jakość. Trzaski jakby złagodniały, szumów nie przybyło... Każdy na starość wymięka. Ja także, skoro wracam do Kombi.
P.S. Spójrzcie tylko na Skawińskiego, jaki beniaminek.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"