poniedziałek, 27 listopada 2023

Jasiu umarł

Umarł mi kolega. Bardzo bliski. W zasadzie jeden z najwspanialszych, jakich się dorobiłem. Kolega/przyjaciel, tak powinno zabrzmieć. Jestem głęboko poruszony, bo to nie ktoś tam, a człowiek, o jakim Amerykanie mówią "very close personal friend". Był nie tylko moim kumplem, ale i mojej Sisterki, z którą ukończył szkołę kreślarską, a później razem pełnili wyuczony fach w jednym z biur projektów. Niesamowita historia, albowiem ich kumpelstwo przełożyło się na nasze. Musicie Drodzy Państwo wiedzieć, iż w czasach, kiedy jeszcze Jasia nie poznałem, jego Mama uczyła mnie matematyki. W ramach zastępstwa mojej Pani matematyczki.
Jasiu długo chorował, a ta jego choroba rysowała kręte i niepewne ścieżki, acz zdarzało się, iż niekiedy prószyło nadzieją. Niestety wszystko przekreślił wczorajszy sms, otrzymany od przyjaciółki domu Kasi i Jasia: "Jasiu umarł dziś w nocy". Umarł wśród bliskich, w swoim domu, ale to raczej kiepskie pocieszenie. Nie byłem na taki scenariusz przygotowany. Zapewne nikt nie był. Ostatnio nawet z ową Janka przyjaciółką knuliśmy jakieś wiosenne w okowach działkowej przyrody spotkanie, w raczej uśmiechniętej atmosferze, wszak jedno z otrzymanych, a niedawno wykonanych zdjęć, obiecywało dobre dni. Teraz patrzę, a w telefonie nieprzeczytany sms: "posiedzę dziś z tobą... nawet nie mam się komu wyryczeć..." - napisała Renata, gdzieś na początku Nawiedzonego Studia. Ech, a ja nie odpisałem. Gdzieś mi ta wiadomość w trakcie audycji umknęła. Cóż, niepierwszy raz wyjdę na buraka.
Mam o Jasiu tyle do powiedzenia, że to się teraz wszystko udać nie może. A tu jeszcze ręce jakieś takie sparaliżowane. Przy czym, co chwilę wskakuje kolejny kadr za kadrem, jedno wspomnienie wymusza kolejne... Bo wiecie, sprawa dotyczy osoby, z którą łączyła mnie gruba nić porozumienia i obopólnej sympatii.
Rozmowy z Jankiem bywały namaszczone dobrymi emocjami, wyraźną do wszystkiego empatią, do ludzi, kwiatów, nawet zmęczonych murów zapomnianych zabudowań. Nasze spotkania opływały z Janka strony życiową mądrością, także cudownie świeżym pojmowaniem muzyki. Świetnie się rozumieliśmy, uzupełnialiśmy w dzieleniu muzyką, pomimo nierzadko odmiennych gustów. Do dzisiaj nie zapomnę, jak kiedyś, ot tak Jasiu zaprosił do dawnego mieszkania, kiedy jeszcze mieszkał z rodzicami, by posiedzieć przy muzyce w jego mikroskopijnym, blokowym gniazdku. Cóż za atmosfera, tu jakaś makatka, tam coś wyskrobane z drewna, na ścianie jeden czy drugi obraz, dookoła książki, tu jeszcze coś, tam inne gustowne zagospodarowanie przestrzeni... i oczywiście płyty. Głównie czarne, lecz z czasem coraz śmielej ulepiło się gniazdo z kompaktów. Miał tego więcej niż trochę. Dobrze wyselekcjonowany repertuar. Tu jakiś Al Di Meola, by kilka palców obok np. Dead Can Dance, a w dalszym miejscu jedno czy drugie Pink Floyd. I nigdy nie zapomnę zapodania po pokoju winylu "Animals", tych ostatnich. Jasiu z typową dla siebie gracją wytworzył magiczną atmosferę. W tak subtelny sposób sięgnął po ten album Floydów, wyciągając z niego stosowną z płytą kopertę, że nawet nie spostrzegłem, jak wysokiej próby gramofon wprawił całość w obroty, a po pokoju rozeszło się "Pigs On The Wing, Part 1". Jak ta płyta u niego zabrzmiała! Przy czym musicie wiedzieć, Janek miał duże do odbioru muzyki graty, a im większe, tym lepiej brzmią. Zawsze. Kolumny stuwatowe duże, zawsze pokonają identyczne w elektronice parametry wbite w mały gabaryt. I niech nikt Wam w sklepie nie wmówi, że to nieprawda. Tak więc, wszystko wtedy u Jasia cudownie zabrzmiało. Basowo, ciepło, ze stosownym z głośników podmuchem powietrza, wszystko idealnie wobec eleganckiego rocka, jakiego mój przyjaciel preferował. Od razu w takich okolicznościach do głowy napływały ciekawsze tematy, rozmowa z automatu przechodziła w swobodny tryb, a co ważne, nienerwowy. Jasiu, jako człek opanowany, miał na mnie balsamujący wpływ. Z natury jestem chaotyczny, kiepsko u mnie z koncentracją, szczególnie, gdy ktoś zbyt ślamazarnie wałkuje nieinteresujący mnie temat, poza tym raptus jestem, natomiast Janek, niczym profesor katedry psychologii, zawsze potrafił mnie utemperować. A i od nieprzemyślanych decyzji powstrzymać. Było z niego takie remedium.
A jeszcze nasz pierwszy wspólny wypad (oraz kilkoma innymi osobami) do Berlina, dokładnie trzeciego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego. Po trzech tygodniach kolejny, i równie wspaniały, jednak najpełniejszym emocji właśnie ten pierwszy. Niepozbawiony thrillerowego dreszczyku, co również niezłego ubawu, jaki wyniknął z toaletowych w pociągu okoliczności, kiedy na tuż przed stacją końcową Jasiu skorzystał z wc, po czym wrócił do przedziału, jak gdyby przed chwilą przyjął na siebie kubeł lodowatej wody. W starym PKP wywaliło kran i chlupnęło całym bojlerem. I teraz trzeba jakoś te ciuchy wysuszyć, a do mety już tylko stacja czy dwie. Ale na tym przygód tego dnia nie koniec. Kilka godzin później pomyłkowo Jasiu wszedł nie do naszego pociągu i licho go zabrało. A tu nikt z mapą. Etap dziejów na długo przed telefonią komórkową i każde z nas bez znajomości języka. Jasia zatem nie ma w naszym pociągu, a tu drzwi się zamykają i gdzieś nas zabiera. Po dotarciu do uknutego przez innych znajomków celu, nieco podłamani zatrzymaliśmy się na peronie, i co teraz, co dalej, co robić?, i wnet podjeżdża z przeciwnego kierunku bana, z której wysiada uśmiechnięty i machający, niczym przybyły z Ameryki wujek, Jasiu. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem i już wiedzieliśmy, będzie co wspominać. Do dzisiaj nie wiem, jak splotły się tamte okoliczności, że wszystko zakończyło się jak w filmie z działu kina familijnego.
Na dzisiaj tyle. Na pierwszy raz, tak na szybko, chyba wystarczy. Trochę mi łyso, że dopiero wobec zaistniałych okoliczności zapoznaję Państwa z człowiekiem tak wiele dla mnie znaczącym.

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"