środa, 18 stycznia 2023

taki dzień

Marzec 1973, premiera "Dark Side Of The Moon". Za chwilę 50-lecie albumu. Wciąż mam wobec niego niespłacony dług. Gdyby nie on, nigdy nie wszedłbym w meandry muzyki. I wiele na to wskazuje, że mój byt byłby równie nudny, co żywot księgowego lub szeregowego referenta.
Zanim jednak ukaże się kolejna, stosowna wersja jubileuszowa, posłuchajmy tak lubianej muzyki z którejkolwiek innej, także przecież w chwili wydania stosownej edycji. 
Nigdy nie zapomnę atmosfery przyciemnionego pokoju w mieszkaniu mojego starszego kolegi, na siódmym piętrze dawnego wieżowca przy ul. Niestachowskiej 54. Dziś już nie ma tego adresu, aczkolwiek blok pozostał. Nadal stoi, dokładnie w tym samym miejscu. Nigdzie się nie przeniósł. Powiem więcej, ostatnio go nawet całkiem szykownie odrestaurowano.
Wspomniany kolega szukał, szukał, aż wreszcie znalazł takiego, co na świeżo zachłysnął się muzyką, lecz do Pink Floyd mu jeszcze sporo brakowało. To ja. Lecz jednak ...
... u mnie w domu nie przelewało się, dlatego też długo długo nie mieliśmy kolorowego telewizora czy radioodbiornika stereo, a pierwszą, w dodatku solidnie używaną Syrenkę 104, Tata kupił dopiero po ukończeniu czterdziestki, kiedy ojcowie moich kolegów przed blokami lub garażami pucowali już o półkę wyżej technologicznie duże fiaty, aktualne z taśmy wartburgi, albo chlubę Bielska-Białej, nowiuśkie maluchy. Było mi z tego powodu trochę wstyd, bo nie tylko w motoryzacji, ale zdaje się we wszelakich pozostałych technikaliach nie doganiałem swych rówieśników. Dzisiaj wszystko to przekuwam w atut. Niedostatek uszlachetnia. Idąc zatem tropem tamtej egzystencji, w domu mieliśmy wysłużony gramofon Bambino, który Mama postawiła na sporych rozmiarów radioodbiorniku, przedzielając oba te grające meble 'gustowną', haftowaną serwetą, a obok tylko jedna półka płyt. Także intelektualna własność mojej Mamy, ponieważ Tata (magister inżynier technologii drewna) do muzyki ucha nie miał. I tak, mieniły się w pokoju mojej starszyzny czarne placki, m.in. Ireny Santor, Haliny Kunickiej, Zdzisławy Sośnickiej lub zapisów festiwali opolsko-sopockich, co także bajki o jasiu i małgosi, czerwonym kapturku, królu apsiku, i te pe, i te de. W okresie 1977 roku zrobiło się jednak bogaciej, albowiem już ja sam dokupiłem parę innych tematów, np. Jarema Stępowskiego, Karela Gotta plus całkiem sporo różnych singli czy pocztówek dźwiękowych, z w miarę aktualnymi przebojami - wcale niekoniecznie tylko wykonawców naszych lub z obozu krajów zaprzyjaźnionych.

Tomek - to imię wziętego tu w kleszcze kolegi - pewnego razu zaprosił, polecił wygodnie się rozsiąść, po czym nastawił tajemniczą płytę. Była krzywa, jak elipsa, w dodatku na rozbiegówce od razu kilka razy przeskoczyło, więc "Speak To Me" oraz pierwszą fazę "Breathe", bez czkawki poznałem dopiero za czas pewien, gdy nareszcie zdobyłem godny tego albumu egzemplarz. Ale to właśnie ten pierwszy raz wspominam najczulej i chciałbym go przeżyć raz jeszcze. Tak tak, właśnie z tymi szumami, trzaskami, przeskokami, z całą tą atmosferą bycia żółtodziobem, którego starszy kolega naciąga na zakup, w jego pojęciu: szrotu. Dla mnie okoliczności kompletnie inne - co za muzyka! - raz, drugi i trzeci pomyślałem. To żadni ludzie, to gra jakiś kosmos. Tak mnie raz i drugi poniosło, że wyczuwałem rozchodzące się w dźwiękach po owym pokoju duchy, ponadto waliły we mnie asteroidy, wybuchała Supernowa, a ja grzązłem w cudownym mroku czarnej dziury. Czas się zatrzymał, materia wyparowała, byłem naćpany bardziej, niż poznana parę lat później "China White" Scorpionsów. To był 'magic touch' - thank you very much.
Co do transakcji, pamiętam dokładnie, miało być dwieście złotych. Tylko dlatego tak nisko, ponieważ płyta ostro pojechana. Normalne egzemplarze biegały po Wawrzynku (to dopiero były giełdy, nie to, co te dzisiejsze piździbączki) od sześciuset wzwyż. Ale Andy nie miał nawet tych dwustu. Bo, choć jadałem do syta, zawsze bywałem na diecie finansowej. Zmroziło mnie więc, że biedus jestem, oj straszny biedus, a jeszcze szła obawa, że przepadnie 'taka okazja', bo Tomek za chwilę sprzeda płytę komuś innemu. Wizja zmarnowanego życia. Bardzo prawdopodobne, że tak właśnie pomyślałem. I stawiam dolary przeciwko orzechom, że pot spływał mi po plecach, serce waliło jak Bonzo w bębny, tak bardzo płytę chciałem mieć, a forsy nie stawało. Przeleciała chyba cała pierwsza strona, aż zniecierpliwiony Tomek wreszcie zapytał: 'to co, dwie stówy?' / 'kurcze, tyle nie mam' - odparłem skulony, zgaszony i onieśmielony / 'ile masz?' / 'sto siedemdziesiąt' - ledwie wydusiłem / -- 'dobra, dawaj, niech będzie'. -- Ufff!, przyklepane, zapłacone, mam, już moje, nikomu nie oddam. Wyobraźcie sobie, co się potem działo. I jak tu lekcje odrabiać. Co, nauczyć się czegoś na jutro? Chyba was wszystkich pogięło. Szkoła, w takiej chwili? Nie mam czasu. Nigdy tego czasu dla niej nie miałem. School's out!
W życiu spotykam różnych ludzi, bardziej lub jeszcze bardziej kopniętych na punkcie muzyki. Tak zwanych: normalnych inaczej. Znam nawet takich, którzy ukochanej płyty, czy to Floydów lub Beatlesów, potrafią mieć po sto egzemplarzy. Nieźle, prawda? No, ja tyle nie mam nawet wszystkich Pink Floydów, włącznie z solowymi Gilmourami, Watersami, bądź wobec nich tribute'ami. Ale w mym nieformalnym CV, tkwi naznaczony taki jeden niesamowity dzień.

a.m. 


"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"