Pamiętam "Skradzioną Kolekcję" z dawnych lat. To znaczy, jak się okazało, do minionej niedzieli chyba nie za dużo z niej zapamiętałem. Może jakieś pojedyncze kadry, sekwencje, przebłyski, powiedzmy ogólny zarys, jednak szczegółów kompletnie. Brawo Kino Polska. Stacja niekodowana, szkoda, bo tym samym z męczącymi reklamami, za to z jakże lepszym repertuarem od tych wszystkich odłamów TVP. Gdy niekiedy zaglądam do programowych rozpisek TVP Seriale bądź TVP HD, mdli mnie na abonamentowy widok "Rancza", "Komisarza Alexa" lub "Ojca Mateusza". Naprawdę nie mają przy tym Woronicza lepszych propozycji, tylko non stop durne seriale dla gospodyń domowych i ich książąt od młotków i wiertarek? Ile można podawać ludziom te głupoty z księdzem na rowerku, popierdalającym przez rynek w Sandomierzu i zawsze wybawiającego nieudacznych policjantów z ich kryminalnych zadań. Albo tych czterech wieśniaków, rozradowanych nieszczęśników, spod sklepowej ławeczki, budujących do kamer humor pod koloratkę. W tej ich wsi nikt nawet nie użyje "kurde", a co dopiero, gdy walniemy się dużym palcem stopy o próg, i z automatu ślina na język podrzuca: "kurwa mać". Nie występują tam zarówno te, ni inne pospolite ruszenia, albowiem to bardzo przykładna wieś. Nawet gosposia dogadza księżulkom jedynie kulinarnie. Inna sprawa, że twórcy serialu wymarzyli sobie taką w sile wieku i odpowiednio niepociągającą młody kler służebną, więc nie ma mowy o nocnych na nią czatach i chęci przekazywania białka.
telefonem na szybko i niewyraźnie, ale kadr z filmu jest |
W "Skradzionej kolekcji" wszystko w krzywym zwierciadle i dozą nikogo niekaleczącej satyry. Niekiedy satyry tak inteligentnej, że aż niewiarygodne, iż nie maczał tu rąk żaden Tym lub Bareja. Przecież scena w szafie, niesamowita!. Niewiele brakowało bym po kontakcie z nią zaliczył zejście. Ze śmiechu prasowałem plecami dywan. Jaja jak berety.
"Skradziona kolekcja" to komedia w duchu kolekcjonerstwa oraz posmakiem kryminalnym. W rolach głównych ówczesne trzydziestoparolatki: Elżbieta Starostecka plus Izabella Dziarska. Całość rozgrywa się wokół pewnego kolekcjonera znaczków, który z uwagi na słabe z powodów filatelistycznych serce, trafia do szpitala, a wspomniane panie opiekują się jego kolekcją, na którą członkowie sympatycznego gangu (tutaj Friedmann i Kowalewski) mają chrapę. To ci dwaj od wspomnianej szafy. Kolekcja jednak ginie. I tu się zaczyna ...
Gdybym miał ten film na DVD, pewnie bym sobie z tuzin razy powtórzył scenę z szafy. Że raz jeszcze o niej wspomnę. Na końcu okazuje się, że właściciel znaczków wcale nie jest chory na serce, tylko ma uczulenie na znaczki. Choruje na znaczki. Dlatego mdleje na ich widok, szczególnie na widok cennych okazów. Niekiedy do utraty przytomności wystarcza mu podświadomość występowania znaczków w pomieszczeniu, w którym właśnie przebywa. Rewelacja. Ja właśnie podobnie zawsze reagowałem na widok płyt, na które byłem, albo jestem napalony. Lub na wszelkiego tego typu zaskoczenia. To właśnie m.in. dlatego lubię fizyczne sklepy. Lubię do nich wejść, dać się zaskoczyć, dopuścić do nagłego przyjemnego ucisku serca. Tego nigdy nie zrozumieją wychowane na cyfrze młodziaki. No więc, ten starszy pan (w tej roli wcale nie za stary przecież Mieczysław Pawlikowski), z krwi i kości kolekcjoner, cudownie reagujący na te znaczki. Odbiera mu mowę, od razu musi zaczerpnąć powietrza, a i tak na bank zemdleje. Cuci się po kilkunastu sekundach, jednak z wrażenia wciąż długo dochodzi do siebie. No taki ubaw, że nie uwierzycie. A przecież jeszcze, gdzieś pod koniec, mamy scenę pościgu - duży fiat kontra mały. Duży fiat, jak to duży, ale ten mały gna szybciej niż fabryka dała. Co oni tam wyprawiają. Do tego dużego fiata wynajęto prawdziwego rajdowca, który na zwykłym osiedlu mieszkaniowym odbija się od zaparkowanego auta, po czym tnie dwoma kołami swej lewej strony. Polski "Bullitt". Steve McQueen by nie pogardził. Jako, że to komedia kolekcjonerska, oprócz znaczków są też inne hobbystyczne smaczki. Jak dzwonki, a nawet polska płyta Livin' Blues. Polskie Nagrania wydały tym Holendrom dwie, więc podpowiem, że to ta starsza, w dodatku koncertowa. Filmowy egzemplarz znajduje się w mieszkaniu owego rajdowca. Dobrze wyeksponowana okładka, możemy ją popodziwiać w dwóch ujęciach tej samej sceny. Żółty napis "Livin' Blues" nie do przeoczenia. Tak w ogóle, płyta kapitalna. Ale nie wszyscy przepadają za Livin' Blues z tamtego okresu. Czyli za etapem grupy za wokalnego panowania Indonezyjczyka Johna Fredriksza. Tego skośnookiego, o bujnych kręconych i swobodnie rozhuśtanych włosach, z ogólnie fajną gębą i jeszcze lepszym głosem. Ja faceta lubię cholernie.
Od tego live'u rozpocząłem jako małolat przygodę z Livin'Bluesami. Kupiłem winyl w osiedlowej księgarni, a za czas jakiś ich kolejne, tym razem już studyjne "Blue Breeze" - z genialną i jednocześnie klimatyczną "Shyliną", co też prawdziwym kopem, w postaci "That Night". Ale przecież bluesowa ballada "Back Stage" też chwyta. Cudownie tu wodzi nastrojem Fredriksz i chór z nim!
Tak mnie ta muzyka w tamtych latach spowiła, że aż samemu rwałem się do muzykowania, w tym celu nawet wystałem w kolejce wysokogatunkową gitarę koncertową (największe klasyczne pudło), ale niestety natura poskąpiła talentu, więc pozostałem przy podziwianiu innych.
a.m.