wtorek, 22 lutego 2022

BETH HART "A Tribute To Led Zeppelin"


BETH HART
"A Tribute To Led Zeppelin"
(MASCOT)



Podczas nagrywania albumu "War In My Mind", Beth w studio zaimprowizowała "Whola Lotta Love". Podłapał to szybko producent Rob Cavallo (ten od m.in. Meat Loafa) sugerując, że może by tak pod dyktando Led Zepps cały album? Beth jednak nie nabrała przekonania, odrzekła więc Robowi, iż aby coś takiego powstało, musiałaby poczuć odpowiednie wkurzenie. Wkrótce wybuchła pandemia, na co Amerykanka szybko zareagowała: "tak, teraz jestem wkurzona". I znając już najnowszą tribute LedZeppelin'ową płytę szkoda, że w ogóle zwlekała, wszak chyba miała jakąś niepisaną aprobatę, skoro podczas występu w Kennedy Center Honors przed dekadą wobec Buddy'ego Guya, otrzymała owację na stojąco m.in. od żyjącej trójki Led Zeppelin. A głowę daję, że "zza kulis" także od Johna Bonhama.
Beth pod kołderkę właśnie przygarnęła jedenaście numerów Planta i spółki, i nie spieprzyła choćby nuty. Bo na tym polega szacunek, a także muzyczny patriotyzm. Śpiewać bez błędów, zarówno w stylu, jak ortografii, co też nie dać się potknąć o Schody i Tamy, dzielnie pokonując Kaszmir i Deszcze, na Dobre i Złe Czasy.
Lubię tę babę i uważnie przyglądam się jej artystycznemu rozwojowi, systematycznie dokładając na półkę kolejne jej płyty. Nie wszystkim zachwycam się w równym stopniu, jednak zawsze słyszę Artystkę wiarygodną, uczciwą i lojalną wobec swego odbiorcy. To ważne, albowiem Beth nie kundluje z obcym muzycznie światem, celem osiągnięcia lepszych notowań. Dlatego na jej grudniowy koncert wezmę ze sobą przekonanie, iż ta pięćdziesięcioletnia dziewczyna to postać kolorowa, zróżnicowana i prawdośpiewająca. Tyle może o Beth, a teraz spójrzmy na jej sztab. Same utytułowane nazwiska, nawet jeśli nie każde pochodzące z czołowych stron najpoczytniejszych magazynów. Dawni i niedawni współpracownicy Springsteena, Celine Dion, Stonesów, Dylana, Muse, Slasha i paru innych. Dobra ekipa. Zgrana paka. Pierwszy sort. Lemmy dla swojej załogi napisał niegdyś "We Are The Road Crew" - aż po szczere chłopaków wzruszenie. Beth, nie daj i Ty się z tego ograbić.
Nie będę analityczny. Jak zawsze zresztą. To nie ta bajka. Nie leży w mojej naturze. Szczególnie jeśli chodzi o muzykę. O sferę delikatną, wrażliwą, której potrzebne kubki smakowe oraz wyobraźnia. Nie mam i tym razem zamiaru spinać się, niczym załoga pewnego - szkoda, że rzeczywiście w tym temacie jedynego - u nas miesięcznika, którego w ostatnich latach do tego stopnia nie potrafiłem czuć, że zaprzestałem makulaturowania. Brakowało mi w jego szeregach pasjonatów. Takich dawnych giełdziarzy, prawdziwych porąbańców, którzy za muzykę i zdobywane płyty oddaliby ostatni grosz.
Poza tym, muzyka to coś takiego, co działa poprzez zmysły wrażliwości. I do jej opisywania nie potrzeba panów mądralińskich, którzy zawsze boleśnie, tudzież nudnie precyzyjnie wszystko wypunktują, by tylko wyszło na wierzch ich znawstwo. Tak też nie czytuję tych, jak i podobnych elaboratów o tym, jak to w tej piosence zadziałał taki oto instrument w trzeciej minucie i siedemnastej sekundzie, a tu z kolei ikoniczne dmuchnięcia w puzon na dwadzieścia sekund przed końcem albumu. By nikomu nie psuć doznań, także posiadanej wrażliwości oraz inteligencji, od zawsze preferuję polecanie muzyki aproksymacyjne. Polega to na odejściu od precyzji, jednocześnie byciu dalekim od zwykłego spoilerowania. A tak przy okazji, nie nazywajmy wszystkich próbujących pisać o muzyce, recenzentami. Recenzje to pisują w RollingStone'ie czy NewYorkTimesie, u nas jedynie mościpanują internetowi przepisywacze.
Zachowując daną powyżej obietnicę, polecę pobieżnie. Choć faktem, iż w przypadku tego albumu nie ma nawet sensu wyliczanka w lepsze i gorsze, ponieważ już pierwsze trzy kawałki ekstraordynaryjnie konstytuują całość - "Whole Lotta Love", "Kashmir" oraz "Stairway To Heaven". Co jeden, to lepszy. Beth śpiewa, krzyczy, wrzeszczy, a kiedy trzeba, cudownie histeryzuje. A potem cała albumowej setlisty dozgonna reszta, aż po finałową orkiestrową balladę "The Rain Song". I jedyne, co tej muzyce potrzebne, to dobre stereo oraz wyłączenie ględzącego partnera podczas jej emisji. Nawet, jeśli mowa o najukochańszej osobie na Świecie.
Podczas promocji longplaya "Better Than Home", zatrzymując się na jednym z wywiadów, w rozmowie o piosence "Mechanical Heart", Beth zapewniła pytającego: "wszystkie moje piosenki powstają na podstawie osobistych wydarzeń". Stoi to zapewne również gwarancją brania na ruszt nieswojego repertuaru. I czuję, że tak właśnie jest, albowiem nie słyszałem dotąd żadnej baby tak kapitalnie śpiewającej Led Zeppelin. Okay, miałaby sporą szansę Janis Joplin, lecz ta wsiadła do niewłaściwego pociągu. Na szczęście schedę po niej ciągnie Beth, u której rock ma nie tylko gwarancje bluesa, soulu czy niekiedy jazzu, co w ogóle obiecuje długowieczność. A może nawet, jak ta meduza Turritopsis, nieśmiertelność. Wyobraźmy sobie - nieśmiertelność. Można sobie jeszcze pożyć tych kilka/kilkanaście miliardów lat, aż w wyniku wielu kosmicznych wydarzeń to, co wywołał Wielki Wybuch, wróci kiedyś do stanu początkowego - sprzed niego. Zanim jednak nastąpi sprawiedliwości kres, nacieszmy zmysły muzyką, miłością, kolorami oraz smakami - tyle tego wokół.

P.S. Gdyby co, żadna z powyższych słów tego recenzja, a jedynie parę słów o płycie dziś otrzymanej. 

a.m.