niedziela, 13 lutego 2022

odkąd ich brak

Odszedł Ian McDonald - współzałożyciel King Crimson oraz Foreigner. Z tymi pierwszymi nagrał debiutanckie "In The Court Of The Crimson King", gdzie wykazał się umiejętnościami gry na saksofonie, flecie, melotronie, pianinie, organach, klarnecie, wibrafonie i czym tam jeszcze. Później jako gość zaznaczył się jeszcze u Karmazynowego Króla epizodem na fantastycznym "Red", choć tak naprawdę sercem był już dawno poza tym zespołem.

Godna polecenia jest zrealizowana tuż po opuszczeniu King Crimson wspólna płyta z perkusistą tej grupy, Michaelem Gilesem, "McDonald And Giles". Nie tylko ozdobą okazała się tutaj najbardziej zapamiętana i wychwalana suita "Birdman", czy też udział we wczesnej fazie tego albumu Traffic'kowego Steve'a Winwooda, ale także wszystko, co pomiędzy. U mnie na prym wysuwa się delikatne, akustyczne i niespełna trzyminutowe "Is She Waiting?", które nosiło czar wczesnych King Crimson. Ten ultrakrótki song powstawał jednak dość długo, w różnych wolnych chwilach intensywnego grafiku koncertowego, ale dzięki temu wyssał wszystkie ówczesne walory ekipy Roberta Frippa.
Dużo fajnego grania znajdziemy również w siedmiominutowym "Tomorrow's People - The Children Of Today". Michael Giles w niekołyskowym stylu puścił tu oczko dla swoich pociech. Taka pamiątka z czasów, kiedy dzieciom nie dedykowano elektronicznych lub rapowanych rąbanek.
Ogólnie album pierwsza klasa, rzecz godna karmazynowej rodziny, gdzie być może śpiewanie nie okazało się mocną stroną, za to niepohamowane w emocjach granie na bębnach, gitarze, saksofonie, organach czy flecie, to czysta poezja smaku. Szkoda, że nie było kontynuacji, wszak czas na granie takiej muzyki był idealny. Nie było sensu odkładania niczego na później, jednak muzycy tak nie myśleli. McDonaldowi wkrótce zmieniła się orientacja i po kilku latach postojowego, nastąpił kolejny wystrzał. Tym razem z gitarzystą Mickiem Jonesem, z którym w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zawiązał melodic/hardrockowych Foreigner. Ian pozostawił grupie serce na pierwszych trzech albumach, a potem znowu mu się odmieniło. Fakt, iż w latach późniejszych pozwolił się raz po raz zaprosić na okazjonalne muzykowanie z Foreigner, ale to już byli w sumie inni ludzie. I wiemy o tym, tak więc nie ma się tu nad czym rozpisywać. Wolałbym teraz skoncentrować Szanownych Państwa uwagę na sporo mniej u nas znanej płycie, jaką wydana pod koniec lat dziewięćdziesiątych "Drivers Eyes". Rzecz podpisana nazwiskiem Iana McDonalda, choć uczciwiej byłoby tu jeszcze dorzucić: "and Friends". We wnętrzu sporo znajomych nazwisk, głównie ludzi, z którymi Ian współpracował, czy to w King Crimson, czy też w Foreigner, choć nie tylko. Na albumie snuje się kilka takich sobie instrumentali, niespecjalnie wystrzałowych, lecz Maestro przy takiej okazji musiał też mieć coś tylko dla siebie, no i pograć instrumentalne harce z dobrymi kumplami. I tak też, do każdego nieśpiewanego tu numeru dopisywał po jednym czy dwa utytułowane nazwiska, które podkręcały ogólny licznik. Ale i tak suma summarum, najlepsze były piosenki. W nich również nie brakowało instrumentalnych smaczków, jednak każda zaskarbiała ciekawszą melodię, potrzebną dramaturgię oraz rozpoznawalny w świecie rocka głos. W "You Are A Part Of Me" zaśpiewał John Waite, i zrobił to na równie dobrym poziomie, co przed laty w Bad English lub u prehistorycznych The Babys. Bardzo uczuciowy rock song, z deklaracją: "jesteś częścią mnie i zawsze nią będziesz". Całkiem fajnie wyszły też pozostałe, jak zaśpiewane przez Foreigner'owego Lou Gramma "Straight Back To You" (tutaj gitarowe solo opatrzył Steve Hackett), czy doprawione głosem Iana Lloyda oraz gitarą Petera Framptona "If I Was" bądź zdecydowanie mroczniejsze, a nawet nieco posępne "Let There Be Light". Tutaj przy mikrofonie sprawdził się ProcolHarum'owy Gary Brooker. Wszystko cenne i fajne, jednak moim albumowym numero uno do dziś pozostaje "Forever And Ever" (spójrz w górę, ku niebu, nasze gwiazdy tam są, na zawsze). I nikt nie mógł tu stanąć na drodze Johnowi Wettonowi. Ta rozciągnięta do pięciu minut ballada potrzebowała silnego, jednocześnie ciepłego głosu, do którego aspirował jedynie Człowiek, który dźwiga swym sumieniem killery, pokroju "Starless", "Rendezvous 6:02" czy "Ghost Of A Chance".
W dechę płyta. A jeśli komuś się przeoczyła, właśnie jest okazja do rehabilitacji.
Wspomniałem nieco wyżej o Steve'ie Hackett'cie, więc i muszę o jego muzycznym związku z McDonaldem. Koniecznie proszę posłuchać fragmentów płyt, na których w gościnie u Hacketta widnieje Ian McDonald. A więc, studyjne "Genesis Revisited" oraz trasa koncertowa właśnie z tym materiałem, oddana na podwójnym "The Tokyo Tapes". Oba albumy nie do odpuszczenia.
Zrodziła się okazja, by powspominać Iana McDonalda. Na pewno nie taka, jaką byśmy sobie wymarzyli, ale innej chwilowo nie ma.

W miniony piątek wybiło 10 lat od śmierci Whitney Houston. Zawsze ją lubiłem, a z początku nawet bardzo bardzo, jeszcze bardziej.
Wciąż czuję nieukrywaną słabość do jej drugiego albumu, o mało wyszukanym tytule, po prostu "Whitney" (1987). To ta płyta, z m.in. radośnie niosącym "I Wanna Dance With Somebody" czy z ciut przyozdobioną symfonią balladą "Didn't We Almost Have It All". Tak się składa, że w jej obszarze zmieściła się cała skala głosu Whitney. A Dziewczyna miała niesamowite gardło i naturalną muzykalność. I na dobitkę, była atrakcyjną kobietą.
Wspaniałe chwile spędziłem z tą muzyką. Dużo dobrego z jej udziałem działo się wówczas. Rok 1987 okazał się obfity, ciepły, słoneczny i uśmiechnięty. Tylko pozytywne wzburzenia. Do tego ładne, delikatne i niekrzykliwe dziewczyny oraz często pod ręką schłodzone słodkie drinki. I ta muzyka, która wciąż grała, nikt jej nie zagłuszał i nie przyciszał. Ooo, cudowne chwile, powróćcie!
Brały mnie rytmy "So Emotional" (Corrado Rustici odstawił tu niesłychaną solówkę na gitarowym syntezatorze!) czy żywiołowe, a raczej wręcz joggingowe "Love Is A Contact Sport". Bo miłość, poza sferą uczuć, to przecież sport kontaktowy. Piosenki ze słowem "love" zazwyczaj wymuszają rytmy przytulankowe, ale nie w tym wypadku. Chociaż kto wie, być może na wstępnym etapie "Love Is A Contact Sport" było mdłą serenadką, ale pozytywnie zwariowana Whitney ją przyspieszyła. Do rozmiarów obcisłych spodenek i szybkobieżnych tenisówek.
Cała płyta bogata w kalorie, a i gustownie zmysłowo zestawiona. Wyważenie, co trzeba podkreślić. Raz szybko, raz wolno, i znowu szybko, a potem znowu wolno... i tak przemiennie, do samego końca. Jak by ktoś karty ułożył. Bez pokerowego sztoplowania, by się nie nazywało.
Do dzisiaj "Whitney" jest jedną z moich ulubionych płyt tamtych czasów. I chyba ulubionych w ogóle. Przy czym, nie mam imperatywu, by inni mieli tak samo.
Smutne, że Whitney nie dobiła pięćdziesiątki. Zabrakło jej nawet nieco do czterdziestu dziewięciu. Zbyt szybko odeszła. Zdecydowanie. Chyba źle pokierowała własnym życiem, ale widać inaczej nie potrafiła. Uczucia też nie najlepiej zainwestowane. Jednak uczucia to sfera delikatna, osobista, i nikomu nic do tego.

Odszedł też Roman Kostrzewski. Wiadomo, grupa Kat. Artysta od dłuższego czasu chorował. Nie krył tego. Mnóstwo ludzi trzymało za niego kciuki, bo też mnóstwo miał oddanych wielbicieli. Wiem o tym. Kilku takich znam. I bardzo ich zasmuciła ta niechciana wieść. Rozumiem, jasne, że rozumiem wszystkich, którym zawalił się kawał ich muzycznego świata. Mnie niedawno też było bardzo ciężko, gdy w odstępie kilku dni pożegnałem Burke'a Shelleya oraz Meat Loafa. No cóż... ten rok nie zaczął się dobrze, ale powiem Wam moi Drodzy, on wciąż nie powiedział ostatniego słowa. 

a.m.