czwartek, 29 lipca 2021

odszedł DUSTY HILL (19 V 1949 - 28 VII 2021)

Odszedł Dusty Hill - basista ZZ Top, niekiedy ich pierwszy wokalista (tę rolę dzielił wraz z Billym Gibbonsem) oraz instrumentalista klawiszowy. Tym samym kończy się barwny epizod nierozerwalnych teksańskich bluesrockowych trzech amigos, z których muzyką oraz niepospolitym wizerunkiem czułem się zżyty niemal od zawsze.
Dusty i Billy wyglądali niemal jak bliźniacy - identyczne brody, okulary czy kapelusze, jedynie gustowali w innych spodniach, marynarkach, kamizelkach oraz obuwiu, lecz na scenie i tak stanowili za lustrzane odbicia.
Lubię każdy okres ZZ Top, zarówno ten wczesny najsurowszy, jak też późniejszy korzenno-powrotny - zaraz po największych komercyjnych sukcesach, ale przede wszystkim właśnie ten w te sukcesy opiewający, czyli lata 83-85, kiedy dzięki multiplatynowym albumom: "Eliminator" oraz "Afterurner", brodacze zawojowali (wszak będący bez brody Frank Beard miał przynajmniej "zarośnięte" nazwisko), nie tylko same Stany, lecz cały świat. Ich teledyski, doprawione dopieszczonym, lśniącym czerwonym Fordem Coupe - rocznik 1933, stały się nieodłączną częścią całego wizerunku. Wówczas Ziziki mocno zaryzykowali konserwatywnego odbiorcę, przyzwyczajonego do ich surowego rock bluesa, na rzecz zapotrzebowań młodego pokolenia, które chętnie w ich twórczości odnalazło dodatkową sekcję syntezatorów oraz perkusyjny automat. Nieoczekiwanie wyszło świetnie i w ogólnym rozrachunku mocno na plus. Matematycznie obraziło się dziesięciu zgredów na rzecz tysiąca nowowstępujących entuzjastów. ZZ Top trafili w czas, stworzyli nową jakość, przy tym byli jak nigdy dotąd energetyczni, świeżsi, oczywiście nowocześniejsi i komunikatywniejsi. Dlatego, tylko w samych Stanach "Eliminator" znalazło ponad dziesięć milionów nabywców (Status Diamentu), a następny "Afterburner" pokrył się pięciokrotną Platyną (ponad 5 milionów egzemplarzy). A to przecież tylko same Stany. Doliczmy do tego kilkusettysięczne nakłady w Niemczech, na Wyspach, we Francji i jeszcze paru innych krajach.
Proponuję utwór na dziś: "Tush", czyli zachwyt nad fajnym damskim tyłeczkiem. Tylko nieco ponad dwie minuty, ale za to jakie granie! To jeden z ulubionych numerów Dusty'ego, zaśpiewany zresztą przez niego samego, a i będący niemal stałym punktem bisów podczas występów ZZ Top. Myślę, że nie pominiemy go w najbliższą niedzielę. Ale nie wyobrażam sobie również nie sięgnąć po minimum jeden/dwa kawałki z mojego numero uno, albumu "Afterburner". Uwielbiam, zarówno z sentymentu, jak i po prostu wobec całej dziesiątki zawartych tu kompozycji. Wszystko doskonałe - killing album. ZiZiki zagrali tu z taką radością, jakby właśnie zagościli na plaży w Malibu. Uwierzcie, mój wiekowy winyl, a mam go jeszcze od czasów starego Wawrzynka, w niektórych miejscach ledwie szura, zupełnie, jak gdyby wcześniej zamiast igły, odtwarzał go zardzewiały brzeszczot. Jego aktualna wątpliwa jakość przypomina raczej pierwsze podrygi kamer braci Lumiere, niż komfortowe słuchanie ze srebrzystego dysku na domowym hi-fi. Przy czym dorzucę, iż wcześniejszy "Eliminator", a i późniejszy, wydany w sześć lat po "Afterburner", "Recycler", to dosłownie równie mocne petardy. Co tu dużo gadać, te trzy płyty to moje najulubieńsze dokonania ZZ Top. Szkoda, że w takim stylu nie nagrali niczego więcej, bowiem podobna przygoda mogłyby tak trwać i trwać, ciągnąc się niemal jak telenowele, pomimo iż tak po prawdzie, telenowele zawsze ciągną się i ciągną, nigdy nie mając zamiaru się skończyć.
Dusty zmarł nagle, we śnie. Zapewne serce, ale tego jeszcze nie wiemy. Za dzień lub dwa wszystko się wyjaśni. Ale na co nam to? I tak przecież nic już się nie zmieni. Dla świata muzyki to prawdziwy szok. W mediach społecznościowych zauważyłem ogromne poruszenie, a ubolewania swe wyraziło niemal całe w temacie nut środowisko. Wiele pięknych kondolencji napisali Foghat, Europe, Scorpions, Eric Clapton, Jack Russell z dawnych Great White, Night Ranger, 38 Special, Ozzy Osbourne, Zakk Wylde, Joe Bonamassa, Ace Frehley i jeszcze wielu innych.
Dzięki Ci Dusty!


a.m.


wtorek, 27 lipca 2021

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 25- na 26 lipca 2021 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań + zastępstwo w "BLUES RANUS"








"NAWIEDZONE STUDIO
z niedzieli na poniedziałek, z 25- na 26 lipca 2021 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski

 

17 lipca zmarł Robby Steinhardt. Dowiedziałem się dopiero wczoraj. Fantastyczny skrzypek Kansas, także okazjonalny wokalista, a i jeden z założycieli tej grupy. Od kilkunastu lat co prawda nie grał z dawnymi kolegami, jednak mamy go na wszystkich najlepszych płytach Kansas (chociażby: "Song For America", "Point Of Know Return" czy "Leftoverture"). Przeczytałem też, że cierpiał na problemy z trzustką, a i chorował na sepsę, lecz ponoć ostatnio było z nim całkiem dobrze. Chłopina pomału dochodził do siebie, miał niebawem opuścić szpital i przejść do ośrodka rehabilitacyjnego, więc co się nagle wydarzyło? Ogromna strata, w nie tylko moim świecie muzyki. Pomyślmy więc dzisiaj o nim nieco dłużej, wszak tak wiele wspaniałego dla nas zagrał. Koniecznie posłuchajmy muzyki z jego udziałem, starczy jej dla każdego, emocji też nie zabraknie. 

Najnowsze "Nawiedzone" - wg autentycznie licznych Szanownych Państwa zapewnień - jednym z lepszych w ostatnim czasie. Dzięki, właśnie po to je tworzę, m. in. w tym upatrując sens coniedzielnych wypraw na Św. Rocha.
Ponownie - jak przed tygodniem - pięć godzin. Najpierw godzinne zastępstwo w Blues Ranus, po czym cztery godziny uprawiania własnego ogródka. To najcudowniejsze chwile każdego tygodnia. I dajcie wiarę, gdyby trzeba było, dźwignąłbym tych godzin nawet dziesięć, co najwyżej dokupując dodatkowe dwie/trzy puszki miętowo-limonkowej Pepsi. Urok tego napoju docenił również urzędujący za sterami konsolety, a do mego na antenę wejścia, Mariusz Kwaśniewski. Na dzień dobry chlapnęliśmy sobie po skromnym zero trzydzieści trzy litra.
W Blues Ranus spróbowałem wyjść poza konserwatywne spojrzenie na bluesa, stąd m.in. dwa podrasowane hard rockiem, a przecież z dużą dozą bluesa kawałki UFO, plus jeden stricte pianistyczny rasowy blues, wokół którego zgrabną narrację zbudował, jak zawsze w pełnej wokalnej gotowości Phil Mogg - "... nie mam nic do stracenia, mając torbę pełną bluesa ...".
Byli też koncertowi Fleetwood Mac. Ale nie tacy, jakich cotygodniowy gospodarz audycji Blues Ranus lubi najbardziej, czyli z Peterem Greenem, ponieważ akurat ja wolę Fleetwoodów trochę oraz dużo późniejszych. Najbardziej od wydanej w 1975 roku płyty, która nazywała się po prostu "Fleetwood Mac". Otwierała ona trzeci, jednocześnie najdłuższy i w moim przekonaniu najlepszy okres grupy. Tak tak, ten babski, jak to często złośliwi zaznaczają. No i co, jakiś problem? Stevie Nicks i Christine McVie są istotnymi sprawczyniami gigantycznych sukcesów grupy, tym samym właścicielkami wielu niesamowicie dobrych piosenek, a jeszcze dla wokalnej równowagi wmieszał się w to wszystko super zdolniacha Lindsey Buckingham. I to właśnie on zdominował ośmiominutowy występ Fleetwood Mac minionej niedzieli w poprowadzonym przeze mnie programie Krzysztofa Ranusa. Utwór "I'm So Afraid" to czysty obłęd. Dla Fleetwood Mac jest niemal takim klejnotem, jak dla Pink Floyd całe "Dark Side Of The Moon". I nie chodzi o śpiew Lindseya, a o to, co ten facio tu robi z gitarą. Jak ją przeżywa, dociska, a raczej, jak wyciska z niej wszystkie soki. I weźcie do serca mą sugestię, iż zejść z tego świata nie znając tej kompozycji, to totalnie spieprzyć swe życie. Dlatego raz na jakiś czas wciskam ten numer, to tu, to tam, by ilość tym podobnych nieszczęśników systematycznie topniała.
Byli też obiecani psychodelicy okresu Dzieci Kwiatów - grupy The Byrds oraz The Pretty Things - a gdzieś pod koniec pojawił się maestro Alvin Lee, który przyłożył dwoma blues balladami. Jego "Motel Blues", choć wydaje się jedynie kapką wobec prawdziwego goliata, jakim "The Bluest Blues", to i tak dla wszystkich tych naszych kotleciarskich bluesmanów niedoścignione marzenia. Uważany niegdyś za najszybszego gitarzystę świata Alvin (a wszystko za sprawą ekwilibrystyki w "I'm Going Home"), wcale nie silił się na pobijanie przeplatań po gryfie rekordów, a niekiedy gdzieś obok, z jakąś nadludzką lekkością potrafił czarować pieszczotliwymi bluesami. I oto tego dwa minionej niedzieli przykłady. Dlatego niech nie zdziwi nikogo deklaracja zawarta w "Blues Has Got A Hold On Me": "... blues mnie trzyma, blues ma nade mną władzę ...".
Co jeszcze z przejętego fotela od Ranusa? A tak, zapomniałbym, na koniec audycji jeszcze popisowy numer "Black & Blue", z przedostatniej płyty Joe'ego Louisa Walkera "Everybody Wants A Piece". Tylko jeden z wielu pośród samych znakomitych, albowiem cała płyta popisowa. Niech nie dziwi więc fakt nominowania jej do Grammy. Słychać tu wyraźne wpływy Johna Lee Hookera, Otisa Rusha, Muddy'ego Watersa czy nawet Jimiego Hendrixa, zaś w sferze wokalnej wyczuwam inspirację Otisem Reddingiem, Wilsonem Pickettem czy nawet Jamesem Brownem. Walker to osobnik, który nigdy nie miał obaw, by na grunt schematycznego dwunastotaktowego bluesa wdrożyć całą masę soulu, jazzu czy nawet gospel. I na tej płycie też to słychać. Notabene, przed kilkoma laty Walker, w którymś wywiadzie stosownie się mym odczuciom dopowiedział: "nie bój się dodawać do swojej muzyki innych kultur".
Tyle w temacie zastępczego Blues Ranus, który to program po raz drugi z rzędu miałem frajdę poprowadzić. Tymczasem zajmijmy się Nawiedzonym Studiem - moim oczkiem w głowie - w którego ostatniej audycyjnej plejliście, też nie zabrakło bluesa. A było to efektem nieulokowania wszystkiego, co zaplanowałem na Ranusa, na skromną godzinkę, pomiędzy dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą. Dlatego na moim nocnym fm aż trzy kawałki Chrisa Rei, z momentami przepięknego albumu "Santo Spirito Blues". Właśnie upływa dziesięć lat od jego wydania, choć nie z tego powodu zabrałem to efektowne 5-płytowe pudło ze sobą. Bo i w tym przypadku również miałem na myśli pokazanie Słuchaczom Krzyśka Ranusa innych odcieni bluesa. Nie zawsze przepełnionych obowiązkowymi pianinem czy harmonijkami, i niekoniecznie czarnymi cerami. A Chris Rea to facet, który choć od wielu lat sporo nagrywa bluesa, wcześniej jednak zasłynął innymi w nastroju, zazwyczaj lżejszymi w odbiorze zgrabnymi melodyjnymi piosenkami, w tym szczególnie lubianymi namiętnymi balladami, w których tego stricte bluesa raczej za wiele nie było. To znaczy, zawsze gdzieś był, dawało się go wyczuć, szczególnie w gitarze, jednak niewiele w dawnym repertuarze Rei znajdziemy kompozycji, które dałoby się postawić na półce opatrzonej tabliczką "blues". Tak więc żywię nadzieję, iż zaprezentowane ostatnio z "Santo Spirito Blues" dwie ballady, plus zgrabne, przebojowe i z nutką matadorskiej egzotyki, a już tylko delikatnie podlane bluesem "The Chance Of Love" ("... nie obchodzi mnie księżyc, ani gwiazdy ponad nim, obchodzisz mnie jedynie Ty..."), dały Państwu miłe pojęcie o takim nieco mniej rozsławionym, a wciąż wiele potrafiącym Chrisie Rei. Warto z boxu "Santo Spirito Blues" posłuchać nie tylko głównej płyty, ale też obu soundtracków - ze ścieżkami do zazębiających się, acz tematycznie różnych filmów. Oba powstały pod zmysłem ówczesnych fascynacji muzyka. "Santo Spirito" pod wpływem kościoła we Florencji, miejsca, które natchnęło go duchowo, wytyczając szlak poszukiwania wiary. Natomiast "Bull Fighting" traktuje o walkach byków, a więc tkwi tu osnowa wokół torreadorów, wątków życia i śmierci, pewnej odwadze, tradycji, ale też okrucieństwie.
Jak ostatnio tradycją, dużo u mnie muzyki koncertowej. Tym razem amerykańskiej - co należy uściślić. Albumy The War On Drugs "Live Drugs" (uwaga!, 29 października Amerykanie wydadzą nowe studio LP - "I Don't Live Here Anymore"), Billy'ego Joela - live z dawnego Shea Stadium oraz będących w niewiarygodnie młodzieńczej formie Eagles, których "Live From The Forum" dostarcza dużo dobrych fluidów, a tych też sporo wyzwolił syn zmarłego przed paroma laty Glenna Freya, Deacon. I pod identycznym pretekstem do nadchodzącej nowej płyty The War On Drugs, powróciłem również do The Night Flight Orchestra. Ekipa Bjorna Strida zaatakuje 3 września kontynuacją "Aeromantic", pod stosownym tytułem "Aeromantic II". Oj, będę wypatrywać tej płyty, jak mało której.
Z gorących nowości, tym razem trzy albumy - Michał Łapaj, John Mayer oraz Styx. Wielkim zaskoczeniem Michał Łapaj i jego mocno elektroniczne, a w jednej trzeciej postrockowe "Are You There". Płyta w niemal połowie doprawiona gościnnymi wokalami muzyków z grup Sorry Boys oraz Antimatter, jednak największą wartością kompozycje instrumentalne. Zawsze będący trochę w cieniu, od pewego czasu popularnych światowo Riverside, Michał udowodnił, iż nie tylko jest sprawnym instrumentalistą, ale przede wszystkim wrażliwym facetem. Na gruncie solowego debiutu kupił mnie bez reszty 7-minutowym "Surfacing". Rzecz niemal z działu muzyki filmowej - mroczna, trochę niepokojąca, przy tym jednak przyjemnie melancholijna, i jakże sugestywnie nawiązująca do thrillerowego amerykańskiego kina 80's. Równie dobrze wypadły bliskie względem tamtego nastroju kompozycje: "Where Do We Run" oraz ozdobione melodeklamacją "Unspoken". Głośno sobie myślę, że to chyba najlepsza płyta z obozu Riverside, bezpośrednio niepodpisana zespołową nazwą. No i także taka płyta, na której wciąż czuć przynależność Michała do Riverside, jednak na co dzień przewodzący tamtej ekipie Mariusz Duda, w nic się na "Are You There" nie wmieszał. A zatem mamy prawdziwą artystyczną wolność, niezależność i jakże w ostatnich latach modnie w słowie i różnych argumentacjach używaną kreatywność - wszystko to stoi chlubą za Michałem, któremu od tej pory będę się przyglądać dużo uważniej i wyraźniej.
John Mayer nagrał płytę w duchu lat 80-tych. Zanim posłuchamy, wystarczy rzucić okiem na okładkę "Sob Rock", i wszystko jasne. Spójrzcie proszę, jak zrobiono frontalne zdjęcie, dobrano do niego wszystkie cienie, kolory, także czcionkę, że o jakże klimatycznym stickerze nie wspomnę. I tak, jak widzimy tę okładkę, tak też słyszymy muzykę. Czarujący flirt z najbardziej melodyjną epoką w historii muzyki. Z odległym już, ale wciąż bliskim sercu brzmieniem, konwencją, swoistym urokiem, ale i samym Mayerem, jakże na potrzebę chwili przekonująco pod tamte nuty uduchowionym. Niekiedy słucha się tej płyty jak lżejszego Bruce'a Springsteena czy Johna Mellencampa. No i jeszcze szczypta humoru, czym albumowy tytuł "Sob Rock". Mruga on do nas pewnym metaforycznym oczkiem. Mayerowi przyszła chrapa na taki sentymentalny skok do epoki, w której był smarkaczem, a z której pochodzi mnóstwo jakże bliskiej mu muzyki. Wymyślił więc sobie, że przez moment on też stanie się artystą z roku na przykład 1985. Do tego tylko trzeba było jeszcze dopisać tych dziesięć różnych w tempie piosenek i odpowiednio je zaaranżować. Udało się. Urocza płyta. Na pewno załaduję ją na jedną z półek, gdzie przechowuję muzyczne wspomnienia 80's. Niech tkwi nawet obok kultowych płyt. Bo w sumie, czemu nie.
Z tych najgorętszych płyt, pozostali nam jeszcze Styx. Naszukałem się tego, a i naczekałem, szkoda gadać. W końcu dotarła. I ku memu zaskoczeniu, od razu edycja amerykańska. Aczkolwiek dokonana w koprodukcji z meksykańskimi braćmi, którzy do jankesowej poligrafii dotłoczyli kompakty. "Crash Of The Crown", podobnie jak dwie powyżej opisane nowości, też na swój sposób wydaje się niezwykłe. I nawet nie od samej strony muzycznej, bo tutaj większych zaskoczeń nie ma, a raczej zawartego w liryce przesłania. Album składa się z takich piosenek, które idealnie się zapuzzle'ają, a z których jednocześnie przemiennie bije światło i cień. Ogólnym przesłaniem przezwyciężenie depresji po pomału dogasającym lockdownie (pomimo, iż jednak straszy się kolejnymi nawałnicami). Jednak, co ciekawe, materiał na te płytę powstał jeszcze przed pandemią, a więc wychodzi na to, że Styx antycypowali. Inna też sprawa, iż tekstowa wartość dzieła śmiało może mieć uniwersalne zastosowanie, gdyż da się je dopasować do każdych obowiązujących czasów. Całość trwa zaledwie 43 minuty z sekundami. Bo i w ogóle wszystko jest tutaj krótkie, a nawet za krótkie. Otrzymujemy dwie około półtorejminutowe miniatury, przy czym całość otwiera równie niedługie, niespełna dwuminutowe, acz utrzymane w duchu Queen intro, a potem to już cały wachlarz trzyminutowych piosenek, spośród których najdłuższa - "Common Ground" - trwa równe cztery minuty. Ale podoba mi się. Podobają mi się ci nowi Styksi, i tej wersji bedę się trzymać. Nie jest to jednak łatwa muzyczka, taka do pogaduszki przy kawie. Trzeba jej uważnie posłuchać, przynajmniej dobrych kilka razy, zanim się z nią zaprzyjaźnimy, a i co nieco zapamiętamy. Nie ma tu nazbyt łatwych melodyjek. I dobrze, Styx wymuszają na swym odbiorcy zaangażowanie, wsłuchanie się, nie chcąc być łatwym łupem. Dzisiejsze commercial radio nie wykroi z tej płyty choćby nuty - jestem przekonany. No może najbliżej do fal eteru, podniosłemu "Hold Back The Darkness". Tylko, czy współczesnemu didżejowi chce się poświęcać, by coś takiego wyszukać?
Ojojoj, ależ się dzisiaj rozpisałem, aż dostałem zadyszki. A przecież, z niedzieli na poniedziałek tyle jeszcze było innego i równie dobrego. Bo przecież zasygnalizowałem też nadchodzącą płytę Jacksona Browne'a, nastawiając dwa numery z mojej ulubionej "Lives In The Balance". Wytłumaczyłem, skąd i dlaczego tytuł "Living In Oz" wobec udanej starowinkowej płyty Ricka Springfielda, w pewnym sensie będącej niewinnym przedsionkiem wobec ogromnie popularnej "Tao". Owe tajemnicze "Oz" niech pozostanie rozwiązaną zagadką tylko dla słuchających moich audycji nocnych marków.
Do bogatego zestawu dorzuciłem jeszcze zaległy numer Bon Jovi, z kapitalnej i mocno niedocenianej płyty "2020". Nie pojmuję, dlaczego tak udany album nie spotkał się z przynajmniej umiarkowanie ciepłym przyjęciem. Znak czasów. Wybrane z niego "American Reckoning" jest poruszającą balladą z harmonijką oraz klimatem dawniejszego Bruce'a Springsteena. Zresztą, Jon Bon Jovi zawsze na nim polegał. Pamiętacie "Wild In The Streets", z multiplatynowego "Slippery When Wet"? Przecież to Springsteen czystej postaci. A przecież bez jego udziału. Ale powróćmy do "American Reckoning" - to rzecz będąca protestsongiem, nawiązująca do śmierci George'a Floyda oraz wsparcia wobec ruchu Black Lives Matter (tak chętnie wyśmiewanego przez debilne środowiska konfederackie). Jon Bon Jovi, tuż po opublikowaniu piosenki, tak oto wypowiedział się w jej temacie: "jeśli widziałeś to wszystko w tv, a nie ruszyło cię nic a nic, to ja kwestionuję twoje człowieczeństwo". Zawsze wiedziałem, że Jon to spoko gość.
Pograłem jeszcze Treat, Pendragon, Silver Lake, Clannad, Crowne czy King Company, ale o nich może przy innej okazji, bo od tego dzisiejszego rozpisania, aż opadłem z sił. Poszło po klawiaturze za wsze czasy. Może więc za tydzień, tak dla równowagi, wrzucę jedynie suchą playlistę.
Do usłyszenia ...

 

THE NIGHT FLIGHT ORCHESTRA "Aeromantic" (2020)
- Transmissions

TREAT "Treat" (1992)
- Poor Man
- Learn To Fly

JACKSON BROWNE "Lives In The Balance" (1986)
- In The Shape Of The Heart
- Lives In The Balance

JOHN MAYER "Sob Rock" (2021)
- Last Train Home
- Shouldn't Matter But It Does
- New Light

BON JOVI "2020" (2020)
- American Reckoning

KING COMPANY "Trapped" (2021)
- Fair Winds
- Nobody's Fool

CROWNE "Kings In The North" (2021)
- Unbreakable

STYX "Crash Of The Crown" (2021)
- The Fight Of Our Lives
- A Monster
- Reveries
- Hold Back The Darkness

SILVER LAKE BY ESA HOLOPAINEN "Silver Lake By Esa Holopainen" (2021)
- Silver Lake
- Sentiment - {śpiew JONAS RENKSE}

THE WAR ON DRUGS "Live Drugs" (2020)
- Eyes To The Wind

EAGLES "Live From The Forum MMXVIII" (2020)
- The Boys Of Summer - {Don Henley cover}
- Heartache Tonight

BILLY JOEL "Live At Shea Stadium - The Concert" (2011)
- Goodnight Saigon

MICHAŁ ŁAPAJ "Are You There" (2021)
- Unspoken
- Surfacing

CLANNAD "In A Lifetime" (2020)
- Something To Believe In - {oryginalnie na albumie "Sirius" /1987/}
- I Will Find You (theme from "The Last Of The Mohicans") - {oryginalnie na OST "The Last Of The Mohicans /1992/, a także na albumie "Banba" /1993/}

JON BUTCHER "Wishes" (1987)
- Living For Tomorrow

CHRIS REA "Santo Spirito Blues" (2011)
- The Chance Of Love
- Lose My Heart In You
- I Will Go On

RICK SPRINGFIELD "Living In Oz" (1983)
- Human Touch
- Affair Of The Heart
- Living In Oz

PENDRAGON "Fallen Dreams + Angels" (1994)
- Fallen Dreams And Angels

PENDRAGON "As Good As Gold" (1996)
- Bird Of Paradise

























=========================
=========================

"BLUES RANUS" - zastępstwo
niedziela 25 lipca 2021 r. - godz. 21.00 - 22.00

realizacja i prowadzenie: Andrzej Masłowski



FLEETWOOD MAC "Live" (1980)
- I'm So Afraid

UFO "The Visitor" (2009)
- Dancing With St. Peter

UFO "Seven Deadly" (2012)
- Wonderland
- Bag O' Blues

THE BYRDS "Younger Than Yesterday" (1967)
- So You Want To Be A Rock 'n' Roll Star
- My Back Pages - {Bob Dylan cover}

THE PRETTY THINGS "Get The Picture?" (1965)
£. S. D.

ALVIN LEE "Saguitar" (2007)
- Motel Blues
- Blues Has Got A Hold On Me

JOE LOUIS WALKER "Everybody Wants A Piece" (2015)
- Black & Blue




=========================
=========================


Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"

 



niedziela, 25 lipca 2021

świetny Kacper

Najnowszy numer Iron Maiden, "The Writing On The Wall", oferuje raczej lipny teledysk, a i też taką sobie melodię. Trzymam więc kciuki, by okazał się najsłabszym ogniwem nadchodzącej płyty.
Na domiar dobrego, po niedawnych nowotworowych problemach gardło Bruce'a wydaje się nastrojone, jednak o jego mocy przekonają ewentualne koncerty. One zweryfikują stan faktyczny. I oby, bowiem ostatniego live "Nights Of The Dead" słucha się źle. Wciąż obolały Bruce, zamiast śpiewać krzyczy, próbując przebić się przez potężną ścianę własnej niemocy. I myślę sobie, że chciwa wytwórnia dokonała fonograficznej zbrodni zaśmiecając albumowy dorobek grupy tak wątpliwym wydawnictwem. Nie pojmuję, kiedyś umiejętniej dobierano koncertowe albumy, w dodatku pojawiały się one w odstępach czterech/pięciu płyt studyjnych, a obecnie, co studyjne dzieło, zaraz obowiązkowy live. W okresie potęgi przemysłu fonograficznego oszczędzano fanom tego typu wydawnictw, natomiast obecnie, kiedy już płyty kupują tylko maniakalne jednostki, w przypadku Iron Maiden jest ich na przesadę. 

Wystartowały igrzyska. Do tej pory nikomu nie pokibicowałem, bo i poza futbolem ogólnie nie przepadam za sportem, a już jakiekolwiek rywalizacje bez udziału publiczności to nawet dla piłki kopanej wylew nudy. Trzeba było tę olimpiadę przełożyć na lepsze czasy, albo znaleźć dla niej jakieś ozdrowiałe miejsce. Podobnie nie dało rady w emocjach śledzić niedawnych rozgrywek mistrzostw piłkarskich Ameryki Łacińskiej. Oglądanie Brazylii lub zwycięskiej w turnieju Argentyny, w atmosferze bliskiej do sparingowej, dostarczało emocji jak na rybach. 

Ruszyła Ekstraklasa. Parę meczów za nami, a dzisiaj we Wrocławiu zainaugurują Warciarze. Oby efektowniej od Kolejorza, który po niezłej pierwszej połowie, ostatecznie nędzną drugą podarował słabiutkiemu Radomiakowi bezbramkowy remis.
W ultrasowym kotle pusto. Zaprotestowało obrażone na władze klubu kibolstwo. I bardzo dobrze, oby już tak zostało. Najlepiej niech nie wracają. Może to dobry czas, by wymienić trybuny na ludzi ze zdrowszymi emocjami. 


Ależ się wczoraj uśmialiśmy z Mundim i Ziółkiem na Kacprze Rucińskim - w niemal przyspawanym do radiowego budynku Afery Tropsie. Dobrze, że jeden z moich ulubionych stand-uperów pożartował tylko przez godzinę, bo jeszcze kwadrans, a umarłbym ze śmiechu.
Najnowszy program "Mojito Virgin" wydaje się trzymać zasad sprawdzonego, a i równie kapitalnego "Bóg jest mięsożerny". Chętnie poszedłbym raz jeszcze.
Kacper to przeinteligentny gość, w punkt komentujący rzeczywistość, nie tylko bawiący wkutym do łba tekstem, ale też swobodnie improwizujący. Na rozległej mapie koncertowej dwa poznańskie wyprzedane występy - pierwszy wczoraj, dzisiaj dokończenie. I akurat, gdy dotrę do radia, w Tropsie będzie się działo w najlepsze. No proszę, a ja myślałem, że Trops to miejsce na mapie lokalnej rozrywki od dawna muzealne, żyjące wspomnieniami emerytowanych żaków, a tu proszę.

Dzisiaj na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl zagoszczę od 21-szej. Pierwsza godzina naznaczona rock-bluesem oraz starą psychodelią, natomiast dalsze cztery oczywiście już pod egidą Nawiedzonego Studia - jak zawsze będzie wielobarwnie.
Do usłyszenia ...

 
a.m. 








Most św. Rocha w letnim wieczorowym obiektywie imponujący.