Gdy w sprzedaży pojawiła się druga pula biletów na koncert Keane, Tomek Ziółkowski rozżarzył we mnie chęć nieprzegapienia takiej okazji. W zasadzie, wiele różnych czynników zaczęło raptem sprzyjać, a "czarę goryczy" przelał fakt znalezienia dwustu złotych w jednej z galerii handlowych, co przytrafiło mi się wraz z początkiem stycznia na wysokości jednych z trzech ruchomych schodów. Tyle szmalcowego szczęścia nie spotkało mnie dotąd nigdy, jednak na radiowej antenie oszczędziłem przechwalstw, by czasem podczas którejś z audycji nie znalazł się jeden czy drugi pechowiec.
Na pytania, na jaki koncert wybieramy się z Tomkiem, odpowiadałem grzecznie, zasadniczo i bez skrywanego wewnątrz entuzjazmu. Od początku świadom wartości zespołu, który w moim kraju uchodzi za taki sobie, by na świecie wciąż rozsypywać ziarna niegasnącej popularności. Ostatnio bardzo dotkliwie przekonałem się, jak u nas - nie wiedzieć czemu - "młodzieńcy" z Keane bywają niewytłumaczalnie średnio kojarzeni. A już najszczególniej przez wszelakich pierdków mego pokolenia. Keane? Co to jest? Co oni grają? To jakiś kolejny twój heavy metal? - padało zewsząd. I nikt w ostatnich kilku dniach nie przybił mi piątki takiej serdecznej zazdrości, za to nie ominęły mnie słowa współczucia, że rezygnuję z poznańskiego Uriah Heep na rzecz jakiejś tam błahostkowej britpopowej kapelki. Bardziej pop, niż rockowej, skoro nie używają gitar, a jedynie trzymającego rytm basu, i to też nie zawsze. Bowiem niekiedy bas idzie w odstawkę, wówczas dochodzi drugie piano, a przecież w miniony poniedziałek nadarzył się też taki moment, kiedy przy klawiaturze zagościł nawet sam Tom
Chaplin. Dla niezorientowanych - wokalista zespołu. Taki przemiły szczuplasek w t-shirt'cie, na który muzyk zarzuca równie zwyczajną wiatrówkę (kurtkę, nie strzelbę), a zamiast solidnej na tyłku skóry preferuje wbite w swą drobną sylwetkę spodenki, które bardziej przypominają leginsy. Przy takiej zatem posturze i równie mało ekstrawaganckim wdzianku, na scenie wszystko trzeba nadrabiać talentem. A Tom go ma. W dodatku perfekcyjnie śpiewa, co gwarantuje mu chleb bez potrzeby dorabiania nieszporami, gdy już przekroczy osiemdziesiątkę. Nieważne, czy ballada, czy jakikolwiek melancholijny rock dance. Bo melancholia w tej muzyce jest jej cieniem bez względu na tempo poszczególnych kompozycji. Tom Chaplin dźwiga tak potężny głos, że można nawet zacząć wierzyć w ingerencję Boga. Pamiętam tego zalegalizowanego już dziś czterdziestolatka, gdy na twarzyczce jawił się pucułowatym młodzieńcem, i gdy śpiewał "This Is The Last Time", "We Might As Well Be Strangers" czy "Bedshaped". Piosenki, przy których w 2004 rwało mi serce w strzępy. I kompletnie nie miało znaczenia definiowanie tej muzyki. Na co mi było, czy to trochę rock, a może już pop, skoro nad całością czuwały prześliczne melodie i pełne pasji śpiewanie, a sekcją szarpały, tylko perkusja (odwiecznie żonglujący Richard Hughes), pianino (niesamowity i nie do pohamowania Tim Rice-Oxley) plus jakiś nienachalny bas (w tej dziedzinie od wielu lat Jesse Quin). Energia, młodość, wrażliwość, a przede wszystkim chęć wykrzyczenia światu, co skrywało serce młodego człowieka.
Trzęsła mną ta muzyka i kocham ją po dziś dzień, choć od pierwszego dotyku upłynęło zauważalnych szesnaście lat. W tym okresie wymieniły się niemal dwa muzyczne pokolenia - jedno circa tak co dziesięć lat. I te pokolenia podążają za Keane wraz z wciąż wielbioną muzyką. Dlatego w Verti Music Hall mniej dwudziestoparolatków, za to tych po trzydziestym piątym roku najwięcej, choć moich równolatków też całkiem całkiem. Sala pękała w szwach, co napawało dumą, albowiem po raz kolejny przytrafił mi się wyprzedany koncert klasowego zespołu, który na dodatek szczęśliwie nie gra jeszcze resztkami sił, a wręcz przeciwnie, soczyste z nich truskawki, zdecydowanie niepotrzebujące cukru.
Przepraszam, że nie napiszę żadnego pejoratywu. Nie ma z czego ubić niezadowolenia, choć ku uciesze czyhających na pierwiastek niedoskonałości dorzucę, że mogło być tyciu głośniej. Przy czym jednocześnie zapewniam, cicho nie było.
Ile zatem tego muzycznego szczęścia? Nie uwierzycie Mili Państwo, połowa ostatniej płyty "Cause And Effect", blisko połowa "Strangeland", również dobra połówka "Hopes And Fears" i tyleż samo z "Under The Iron Sea". Ku memu zaskoczeniu, w garści bisów znalazło się nawet najładniejsze nagranie z cienkiego przecież mini albumu "Night Train" - "My Shadow". Również tylko jedno nagranie wyłowiłem z "Perfect Symmetry" - pełne żywiołowości i otwierające tamten album "Spiralling". Wszystko pięknie, zgrabnie, więc nic, tylko się cieszyć i dobre imię Keane rozsławiać, a i coś z opowieści dla wnuków przetrzymać.
Z nowego albumu, obok "You're Not Home", "Phases" czy "Love Too Much", ku mej uciesze poszło też, nie do końca przebojowe (a przeze mnie faworyzowane) "Put The Radio On" - i ludzie to kupili. I co ja będę Szanownym Państwo więcej opowiadać. Nacieszyłem uszy oraz duszę piosenkami: "Somewhere Only We Know", "Crystal Ball" (co prawda, bez konfetti, za to ze świetlnymi gwiazdkami), "Try Again", "Nothing In My Way", "Everybody's Changing", "Silenced By The Night", "Bend And Break" i wieloma wieloma innymi. Bo zdaje się, nie zabrakło niczego. Tak, to był jeden z tych sytych koncertów, po których nie trzeba pokątnie dojadać.
Na pożarcie - w roli support actu - poszła jakaś nie niemiecka dziewczyna, pomimo iż dla zmyłki władała tak twardą i niemal germańską angielszczyzną, że polemizowałem z Tomkiem przez pierwsze dwie piosenki o to, czy jednak ta nie śpiewa po angielsku, a być może to jednak jakiś starodawny germański. Dziewczyna niebrzydka, jednak jej występ do zapomnienia. Rzężąca elektryczna gitara plus niezgrabnie zaśpiewane rock-piosenki, których rozróżnieniu dopomagały jedynie zmieniające się tytuły. To kolejny koncert na niemieckiej ziemi z tak nietrafioną rozgrzewką.
Berlińska pogodowa aura chwiejna. Niekiedy spoza kapryśnych i wielobarwnych chmur nawet wyglądało słońce, jednak o wiele chętniej deszcz. Nie było mowy o spacerowaniu, dlatego zaszyliśmy się z Tomkiem w kudamskim Saturnie i pod parasolem tego wielopowierzchniowego sklepu przetrząsaliśmy wszystkie dostępne półki. A jest ich już niestety sporo mniej. Niemców także dopadł kryzys. W skromnie zaopatrzonym sklepie Herthy Berlin też dał się zauważyć. Ludzi w płytach nie brakuje, jednak samych płyt trochę tak. Nadal ich sporo, lecz jeśli ktoś przypomni sobie możliwości Saturna jeszcze sprzed zaledwie roku, od razu dostrzeże obniżenie lotów.
Z kartki marzeń nie wyłowiłem nic, ale na otarcie łez był nowy Marc Almond. Kupiłem CD, pomimo iż kusił winyl - za 19,90 euro. Jak na tamtejsze realia, dobra cena. Inna sprawa, najnowszy kompakt Magnum stacjonował w top dwudziestcepiątce za trzynaście euro. To półtora paczki tamtejszych Marlboro. Dla Berlińczyka to przysłowiowa bułka z masłem. Tym bardziej, że kufel piwa w Verti Music Hall kosztuje pięć i pół euro, zaś oddanie kurtki do szatni cztery.
Berlin lśni nawet w deszczu. Uwielbiam to miasto. Wszechobecne rowery przemykają tam lekko i zgrabnie nawet poprzez kałuże czy uliczne remonty, nie zważając na temperaturę bądź opady. Podobnie zresztą, jak niczym nieskrępowani, niewidoczni i chyba nigdy nieśpiący graficiarze.
Dziękuję Tomkowi za ten dzień. Za całą inicjatywę, za zawózkę i odwózkę pod dom, za wspaniałe towarzystwo, za miłe Polaków rozmowy - o życiu, kinie, muzyce czy astrofizyce. To był kolejny bardzo piękny mego życia dzień, którego bez Tomka na pewno bym nie doświadczył. I właśnie dla takich chwil warto żyć.
=======================================
=======================================
=======================================
=======================================
=======================================
=======================================
====================================
====================================
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
Na pytania, na jaki koncert wybieramy się z Tomkiem, odpowiadałem grzecznie, zasadniczo i bez skrywanego wewnątrz entuzjazmu. Od początku świadom wartości zespołu, który w moim kraju uchodzi za taki sobie, by na świecie wciąż rozsypywać ziarna niegasnącej popularności. Ostatnio bardzo dotkliwie przekonałem się, jak u nas - nie wiedzieć czemu - "młodzieńcy" z Keane bywają niewytłumaczalnie średnio kojarzeni. A już najszczególniej przez wszelakich pierdków mego pokolenia. Keane? Co to jest? Co oni grają? To jakiś kolejny twój heavy metal? - padało zewsząd. I nikt w ostatnich kilku dniach nie przybił mi piątki takiej serdecznej zazdrości, za to nie ominęły mnie słowa współczucia, że rezygnuję z poznańskiego Uriah Heep na rzecz jakiejś tam błahostkowej britpopowej kapelki. Bardziej pop, niż rockowej, skoro nie używają gitar, a jedynie trzymającego rytm basu, i to też nie zawsze. Bowiem niekiedy bas idzie w odstawkę, wówczas dochodzi drugie piano, a przecież w miniony poniedziałek nadarzył się też taki moment, kiedy przy klawiaturze zagościł nawet sam Tom
Chaplin. Dla niezorientowanych - wokalista zespołu. Taki przemiły szczuplasek w t-shirt'cie, na który muzyk zarzuca równie zwyczajną wiatrówkę (kurtkę, nie strzelbę), a zamiast solidnej na tyłku skóry preferuje wbite w swą drobną sylwetkę spodenki, które bardziej przypominają leginsy. Przy takiej zatem posturze i równie mało ekstrawaganckim wdzianku, na scenie wszystko trzeba nadrabiać talentem. A Tom go ma. W dodatku perfekcyjnie śpiewa, co gwarantuje mu chleb bez potrzeby dorabiania nieszporami, gdy już przekroczy osiemdziesiątkę. Nieważne, czy ballada, czy jakikolwiek melancholijny rock dance. Bo melancholia w tej muzyce jest jej cieniem bez względu na tempo poszczególnych kompozycji. Tom Chaplin dźwiga tak potężny głos, że można nawet zacząć wierzyć w ingerencję Boga. Pamiętam tego zalegalizowanego już dziś czterdziestolatka, gdy na twarzyczce jawił się pucułowatym młodzieńcem, i gdy śpiewał "This Is The Last Time", "We Might As Well Be Strangers" czy "Bedshaped". Piosenki, przy których w 2004 rwało mi serce w strzępy. I kompletnie nie miało znaczenia definiowanie tej muzyki. Na co mi było, czy to trochę rock, a może już pop, skoro nad całością czuwały prześliczne melodie i pełne pasji śpiewanie, a sekcją szarpały, tylko perkusja (odwiecznie żonglujący Richard Hughes), pianino (niesamowity i nie do pohamowania Tim Rice-Oxley) plus jakiś nienachalny bas (w tej dziedzinie od wielu lat Jesse Quin). Energia, młodość, wrażliwość, a przede wszystkim chęć wykrzyczenia światu, co skrywało serce młodego człowieka.
Trzęsła mną ta muzyka i kocham ją po dziś dzień, choć od pierwszego dotyku upłynęło zauważalnych szesnaście lat. W tym okresie wymieniły się niemal dwa muzyczne pokolenia - jedno circa tak co dziesięć lat. I te pokolenia podążają za Keane wraz z wciąż wielbioną muzyką. Dlatego w Verti Music Hall mniej dwudziestoparolatków, za to tych po trzydziestym piątym roku najwięcej, choć moich równolatków też całkiem całkiem. Sala pękała w szwach, co napawało dumą, albowiem po raz kolejny przytrafił mi się wyprzedany koncert klasowego zespołu, który na dodatek szczęśliwie nie gra jeszcze resztkami sił, a wręcz przeciwnie, soczyste z nich truskawki, zdecydowanie niepotrzebujące cukru.
Przepraszam, że nie napiszę żadnego pejoratywu. Nie ma z czego ubić niezadowolenia, choć ku uciesze czyhających na pierwiastek niedoskonałości dorzucę, że mogło być tyciu głośniej. Przy czym jednocześnie zapewniam, cicho nie było.
Ile zatem tego muzycznego szczęścia? Nie uwierzycie Mili Państwo, połowa ostatniej płyty "Cause And Effect", blisko połowa "Strangeland", również dobra połówka "Hopes And Fears" i tyleż samo z "Under The Iron Sea". Ku memu zaskoczeniu, w garści bisów znalazło się nawet najładniejsze nagranie z cienkiego przecież mini albumu "Night Train" - "My Shadow". Również tylko jedno nagranie wyłowiłem z "Perfect Symmetry" - pełne żywiołowości i otwierające tamten album "Spiralling". Wszystko pięknie, zgrabnie, więc nic, tylko się cieszyć i dobre imię Keane rozsławiać, a i coś z opowieści dla wnuków przetrzymać.
Z nowego albumu, obok "You're Not Home", "Phases" czy "Love Too Much", ku mej uciesze poszło też, nie do końca przebojowe (a przeze mnie faworyzowane) "Put The Radio On" - i ludzie to kupili. I co ja będę Szanownym Państwo więcej opowiadać. Nacieszyłem uszy oraz duszę piosenkami: "Somewhere Only We Know", "Crystal Ball" (co prawda, bez konfetti, za to ze świetlnymi gwiazdkami), "Try Again", "Nothing In My Way", "Everybody's Changing", "Silenced By The Night", "Bend And Break" i wieloma wieloma innymi. Bo zdaje się, nie zabrakło niczego. Tak, to był jeden z tych sytych koncertów, po których nie trzeba pokątnie dojadać.
Na pożarcie - w roli support actu - poszła jakaś nie niemiecka dziewczyna, pomimo iż dla zmyłki władała tak twardą i niemal germańską angielszczyzną, że polemizowałem z Tomkiem przez pierwsze dwie piosenki o to, czy jednak ta nie śpiewa po angielsku, a być może to jednak jakiś starodawny germański. Dziewczyna niebrzydka, jednak jej występ do zapomnienia. Rzężąca elektryczna gitara plus niezgrabnie zaśpiewane rock-piosenki, których rozróżnieniu dopomagały jedynie zmieniające się tytuły. To kolejny koncert na niemieckiej ziemi z tak nietrafioną rozgrzewką.
Berlińska pogodowa aura chwiejna. Niekiedy spoza kapryśnych i wielobarwnych chmur nawet wyglądało słońce, jednak o wiele chętniej deszcz. Nie było mowy o spacerowaniu, dlatego zaszyliśmy się z Tomkiem w kudamskim Saturnie i pod parasolem tego wielopowierzchniowego sklepu przetrząsaliśmy wszystkie dostępne półki. A jest ich już niestety sporo mniej. Niemców także dopadł kryzys. W skromnie zaopatrzonym sklepie Herthy Berlin też dał się zauważyć. Ludzi w płytach nie brakuje, jednak samych płyt trochę tak. Nadal ich sporo, lecz jeśli ktoś przypomni sobie możliwości Saturna jeszcze sprzed zaledwie roku, od razu dostrzeże obniżenie lotów.
Z kartki marzeń nie wyłowiłem nic, ale na otarcie łez był nowy Marc Almond. Kupiłem CD, pomimo iż kusił winyl - za 19,90 euro. Jak na tamtejsze realia, dobra cena. Inna sprawa, najnowszy kompakt Magnum stacjonował w top dwudziestcepiątce za trzynaście euro. To półtora paczki tamtejszych Marlboro. Dla Berlińczyka to przysłowiowa bułka z masłem. Tym bardziej, że kufel piwa w Verti Music Hall kosztuje pięć i pół euro, zaś oddanie kurtki do szatni cztery.
Berlin lśni nawet w deszczu. Uwielbiam to miasto. Wszechobecne rowery przemykają tam lekko i zgrabnie nawet poprzez kałuże czy uliczne remonty, nie zważając na temperaturę bądź opady. Podobnie zresztą, jak niczym nieskrępowani, niewidoczni i chyba nigdy nieśpiący graficiarze.
Dziękuję Tomkowi za ten dzień. Za całą inicjatywę, za zawózkę i odwózkę pod dom, za wspaniałe towarzystwo, za miłe Polaków rozmowy - o życiu, kinie, muzyce czy astrofizyce. To był kolejny bardzo piękny mego życia dzień, którego bez Tomka na pewno bym nie doświadczył. I właśnie dla takich chwil warto żyć.
=======================================
=======================================
=======================================
=======================================
=======================================
====================================
====================================
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"